czwartek, 20 listopada 2014

Wielka dziura, Wielki Kanion i wielka burza....

Roswell opuściliśmy o wschodzie słońca, z nadzieją ujrzenia choć jednego latającego talerza. 

Niestety, jedyne talerze, które widzieliśmy były w motelowej „stołówce” i nie latały, za to żyły własnym życiem, a nalot na nich był nie z tej ziemi!
Żądni pozaziemskich wrażeń, niezaspokojonych po wizycie w Roswell, zatrzymaliśmy się w miejscu, które miało kontakt z kosmiczną materią jakieś 50000 lat temu.
Tak, wiem... to dawno temu, ale dowody są tu do dzisiaj! Popatrzcie sami...

Krater ma 1,186 km średnicy i ok. 170 m głębokości. Z tego, co wiadomo powstał po uderzeniu meteorytu z żelaza. Kto wie... może to był człowiek z żelaza, a może Superman?
Niestety, żeby zobaczyć dziurę trzeba zapłacić 18$ od osoby! Nam, jak w większości przypadków udało się wejść za pół ceny, ze względu na wojskową zniżkę (O przywilejach i wojsku możecie przeczytać w poście pt. "Pola golfowe, pasy startowe, sklepy bezVATowe czyli wojskowy raj!"
Dla miłośników astronomii jest to miejsce, które warto odwiedzić.
Amerykanie obok krateru wybudowali muzeum, jest też ogromny parking, sklepik z pamiątkami, automaty z chipsami i coca-colą, bez której amerykanie nie przeżyją dłużej niż godziny.
W muzeum można dotknąć meteorytu i napromieniować się kryptonitem. Amerykanie lubią wszystko dotykać, dlatego w większości muzeów są rzeczy, które można „pomacać”, przekręcić, dotknąć, przycisnąć, odcisnąć, wygiąć, przegiąć i ścisnąć (O amerykańskich muzeach pisałam już TUTAJ)

Po "nawiedzeniu" krateru, pstryknięciu kilku fotek, udaliśmy się do głównego punktu dzisiejszej wycieczki, do Grand Canyon National Park.

Jak przystało na prawdziwych turystów i miłośników natury, zarezerwowaliśmy sobie noc na campingu w parku Grand Canyon.
Regulamin campingu był dość hmm... jak to ująć... przerażający.
Trzeba uważać na niedźwiedzie, sarny, łosie, jelenie, szopy pracze, grzechotniki i inne zwierzaki.
Nie bać się w nocy dziwnych odgłosów. Nie zostawiać jedzenia w nieszczelnych pojemnikach w aucie (niedźwiedź potrzebuje jakieś 5 minut, żeby z waszego 4x4 zrobić Smarta Cabrio)...
Mother Campground, na którym wykupiliśmy nocleg jest jak miasto. Bez mapy można się na nim zgubić. 

Wszystko jest kapitalnie zorganizowane, są prysznice na monety, są ubikacje z ogrzewaniem, są pojemniki „bear proof” (odporne na niedźwiedzie) do przechowywania jedzenia, jest pralnia, są automaty z coca-colą (bo jak już pisałam.... Amerykanin bez coli nie wytrzyma długo).
No, ok... ale gdzie ten cały Kanion. Taki on niby wielki, ale gdzie on jest, kurka wodna!?
Właśnie... my też się zastanawialiśmy... bo dookoła nas las, las i jeszcze raz las... kilka jeleni i las, las, las...


Wzięliśmy więc mapę campingu, mapę parku i udaliśmy się na przystanek autobusowy. W parku kursują 3 linie autobusowe. Przejażdżka wliczona jest w cenę biletu.

W naszych planach na popołudnie było zwiedzenie zachodniej części południowej krawędzi kanionu. Mądrze to brzmi... Wyjaśniam kanion ma północną krawędź i południową. Północna podobno jest ładniejsza od południowej i nie ma tam tylu turystów. Południowa, to ta gdzie przyjeżdżają wszyscy i podobno widoki są gorsze. Oprócz tego południowa dzieli się na część zachodnią, gdzie nie można wjechać samochodem i część wschodnią otwartą dla ruchu samochodowego.
Po 30 minutowej przejażdżce autobusem przez las, w końcu zobaczyliśmy słynny kanion!

Czekała nas jeszcze przejażdżka drugą linią. Wsiedliśmy do autobusu szczęśliwi jak małe dzieci, kiedy dostaną jajko z niespodzianką, że po wyjściu z dżungli w końcu zobaczymy Wielki Kanion. Autobus ruszył, a kierowca po chwili oznajmił, że nie zawiezie nas do końca trasy, bo jest burza. Po chwili dodał: „Zawracamy, trasa zamknięta”. Burza... tak... była... po drugiej stronie kanionu... czyli jakieś 20 km od nas... Amerykanie jak zawsze się asekurują i wolą zniszczyć plany turystów niż zaryzykować oberwanie piorunem.
Wkurzeni wróciliśmy do punktu, w którym kanion zobaczyliśmy po raz pierwszy... Stoimy robimy fotki (znów w tym samym miejscu)! Po ok. 15 minutach Amerykańcom się odmieniło i wznowili przejazdy. Nie dojechaliśmy jednak do końca, już nie z powodu burzy, ale z powodu pory dnia. W Grand Canyon autobusy kursują do jednej godziny po zachodzie słońca, a potem trzeba na piechotę (czego nie polecam, bo odległości są tam dość duże i nie chcemy nadziać się na rogi jelenia lub zostać przekąską niedźwiedzia). 
Summa summarum, zobaczyliśmy ile się dało i po omacku wróciliśmy na camping.





Myślicie pewnie, że nadszedł czas rozbicia namiotu. Nic bardziej mylnego! Ranger (parkowy strażnik, taki jak ten z Misia Yogi) powiedział, że w nocy mają być... no co... no co ma być? no wiadomo... burze i że mamy uważać. Po tej jakże „radosnej” wiadomości, stwierdziliśmy, że nie ma sensu rozbijać namiotu jeśli ma być burza, bo potem namiot nam zbutwieje, zarośnie pleśnią i już nie będziemy mieli „dachu nad głową” na następnych campingach.
Rozłożyliśmy siedzenia w samochodzie i tak spędziliśmy noc.... Noc, która była gwiaździsta jak nigdy! Gwiazdy spadały, sowy hukały, szopy prały... A wielka burza? Pewnie gdzieś była, ale na pewno nie nad nami...
Kolejnego dnia, wkurzeni i niewyspani ruszyliśmy w trasę zwiedzając po drodze wschodnią część południowej krawędzi kanionu, tym razem już autem, więc nikt nas nie mógł zatrzymać!
Ja tu piszę o naszych przeżyciach i o campingach, a wy pewnie jesteście ciekawi jaki ten cały kanion jest... Ano, jest wielki....
Widzicie na zdjęciu poniżej człowieka?

Nie? A teraz widzicie brązową strzałeczkę? No... dobrze.... i właśnie na końcu tej strzałeczki jest człowiek. Widzicie?

Uff... tutaj jest troszkę przybliżone, widzicie dwójkę ludzi?

No właśnie.... i taki jest ten kanion...

Pokazałam wam wiele fotek, poniżej zamieszczam kolejne, ale na żadnej fotce nie jest się w stanie ująć bezkresu tego miejsca. Na końcu posta znajdziecie również filmik nakręcony przez mojego męża, ale on też nie odzwierciedli tego jaki ogromniasty jest ten Kanion.





Dopiero będąc tam, można mniej więcej zdać sobie sprawę jakie to wszystko jest ogromne! W najszerszym punkcie Kanion ma ok. 29 km! A samobójca lub nieuważny turysta może zlecieć w dół aż 1600 metrów z zawrotną prędkością 195 km/h! W tym momencie przyda się refleks, bo spadając fotki można robić tylko przez ok. 30 sekund.


Grand Canyon mimo zgiełku, sklepów, hoteli i supermarketów jest jednym z najpiękniejszych miejsc w USA. Jest jednak takie miejsce, które moim zdaniem jest piękniejsze od Grand Canyon, ale o tym w następnym poście.

2 komentarze:

  1. Przeczytałam z wielkim zainteresowaniem, obejrzałam filmik, robi mega wrażenie,jaki to ogrom bezkresu, ukształtowanie terenu, charakter, bajecznie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, dziękuję za komentarz. Grand Canyon jest ogromny, niestety, ani filmik, ani zdjęcia nie przedstawią jego wielkości. To trzeba zobaczyć na żywo. :)

      Usuń