sobota, 20 grudnia 2014

Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Yorku tzn... Roku!!

Życzę, wszystkim bywalcom bloga, wesołych Świąt, oraz pomyślności i spełnienia marzeń w Nowym Roku 2015!
Choinka u Obamów w ogródku już ubrana, Elfy, Święty Mikołaj i jego klony biegają po mieście, Amerykanie zaświecili lampki na swoich domach, Żydzi kupili nowe jarmułki i menory, i zaczynają świętować Hanukkah, w Chinatown śpią spokojnie, bo do nich Święty Mikołaj nie zagląda, a blogu czas na przerwę świąteczną.

Do zobaczenia w Nowym Roku!

środa, 17 grudnia 2014

Antelope Slot Canyon - „Tsé bighánílíní” czyli miejsce gdzie woda płynie przez skały.

Antelope Canyon znajduje się w północnej Arizonie. To jedna z najpopularniejszych atrakcji w tej części USA.
Żeby dostać się do tego cudu natury, trzeba zarezerwować wycieczkę. Jest kilka firm, które zajmują się ich organizacją. My wybraliśmy: www.antelopeslotcanyon.com
Dlaczego? Była to pierwsza strona na jaką "wpadłam" w internecie i przeczytałam, że wycieczka jest prowadzona przez prawdziwego Indianina Navajo.
No to zaczynamy...
Na miejscu (czyli przed biurem organizatora wycieczki) musieliśmy stawić się 30 minut przed czasem, czyli o 10.00 rano.
Indianie przywitali nas tradycyjnymi tańcami i krótką historią ich plemienia. 
Po kilkunastominutowym występie, byliśmy delikatnie zmuszeni do zostawienia napiwków za pokaz. Po ich zebraniu, (myślę, że było tam ponad 300$), Indianie załadowali nas na pick-upy. W tym momencie, po raz pierwszy poczułam się jak bydło ładowane do ciężarówki. Całe szczęście, nie jechaliśmy na ubój, ale na wycieczkę...
Złe myśli szybko przemieniły się w pozytywy, przecież nigdy nie jechałam na pick-upie prowadzonym przez prawdziwą Indiankę!
Przejażdżka była dość ciekawa, wiatr, piach we włosach i w zębach. Pani przewodniczka złamała co najmniej 4 ograniczenia prędkości i przejechała raz na czerwonym świetle. Trzęsło nami i kołysało, prawie jak w wesołym miasteczku!
Za nami jechało jeszcze 5 innych pick-upów z resztą "bydła" yy.. tzn. turystów.
Po dotarciu na miejsce zobaczyliśmy, że nie jesteśmy sami i że przed kanionem stoi jeszcze 10 innych pick-upów. 
Otworek, który widać z tyłu kadru, to Antelope Slot Canyon

Pani przewodniczka dała nam jasne instrukcje: „trzymamy się razem, nie odchodzimy od grupy i jak mówię, że idziemy to idziemy, nie można stać w jednym miejscu, bo za nami wchodzą kolejne grupy.”
Kanion ma mniej więcej 200 metrów długości i na tej długości w momencie, w którym przyjechaliśmy, było ok. 200 osób, do tego dojechaliśmy my i pozostałe 5 pick-upów co dało nam kolejne 60 osób.
Nasza przewodniczka, dodała na koniec: „jak macie jakieś pytania to proszę bardzo”.
Nie wyjaśniła dlaczego taki kanion się tu znajduje, dlaczego się tak nazywa... w zasadzie nie powiedziała NIC!
Po wejściu do kanionu zaczęło się przeganianie "bydła". Pani przewodnik mówiła nam tylko i wyłącznie co można zobaczyć w skałach: tu niedźwiedź, tu Lincoln, tu zachód słońca w Arizonie, tu Monument Valley, tu oko smoka a tam oko kota.
Mówiła też pod jakim kontem zrobić zdjęcie, żeby dobrze wyszło. W mojej grupie prawdziwe aparaty miałam tylko ja, mój mąż i jeszcze jeden Pan z Australii, a pozostałe 10 osób robiło zdjęcia telefonami i tabletami.
"Profesjonalista" z komórką...

Był też jeden Chińczyk, który swoim dziesięcio-calowym tabletem wchodził mi w kadr i oczywiście nie rozumiał po angielsku... pani przewodniczka kilka razy musiała wytargać go za ciuchy z miejsca na miejsce, bo facet nie chciał się ruszyć!! Ja „niechcący” trafiłam go kilka razy łokciem..
W kanionie jest dość ciemno (podczas zwykłej wycieczki nie można mieć statywu. Statyw można zabrać tylko wtedy, kiedy wykupi się wycieczkę dla fotografów), więc ci, którzy znają się troszkę na fotografii, zrozumieją, że z telefonu czy tabletu nic dobrego nie wyjdzie. Chińczykowi to jednak nie przeszkadzało i w każdym zakątku kanionu, wyginał się, żeby zrobić 20 fotek tego samego miejsca.
Nasza Pani przewodnik znała się na fotografii, tak jak ja znam się na technologi pocisków ziemia-powietrze MIM-14 Nike Hercules.  Natomiast jej „najcenniejszą” wskazówką było stwierdzenie: „Przełączcie aparat w tryb automatyczny, to sam wam dobierze dobre ustawienia, tylko pamiętajcie, żeby wyłączyć lampę błyskową!”
Przewodniczka po niecałej godzince "przepchała" nas na drugi koniec kanionu, gdzie kilka grup słuchało jednego z przewodników grającego na indiańskiej fujarce.
Po dwóch minutach postoju, powiedziała: „teraz wracamy i proszę się nie zatrzymywać i nie robić zdjęć! Musimy zrobić miejsce pozostałym grupom.”
I tak, przegonieni, niczym bydło na amerykańskich ranczach, zwiedziliśmy przepiękny i niepowtarzalny kanion Tsé bighánílíní.



środa, 10 grudnia 2014

Podkowa na szczęście, czyli Horseshoe Bend i okolice.

Za górami, za lasami, gdzieś w Arizonie, jest takie miejsce, do którego Wielki Kanion się chowa...
Ale po kolei!
Po nieprzespanej nocy na kempingu w Grand Canyon, wyruszyliśmy w poszukiwaniu kolejnych wrażeń!
W drodze do następnego punktu naszej wycieczki, dopadła nas ulewa... to pewnie ta, którą zapowiadał Ranger z Grand Canyon, ta, przez którą spaliśmy w samochodzie zamiast pod namiotem, i to z pewnością ta, której nigdy się nie doczekaliśmy poprzedniej nocy!
Co się okazało, to była również ulewa, która uniemożliwiła nam wejście do Antelope Slot Canyon (wycieczka została odwołana i przełożona na następny dzień).
Szczęście w nieszczęściu, deszcz przestał padać po południu i mieliśmy kilka godzin na zwiedzenie okolicy i zobaczenie najpiękniejszego miejsca w USA (oczywiście to tylko moja opinia).
Pierwszą godzinkę spędziliśmy na „achy” i „ochy” nad jeziorem Powell, gdzie znajdował się nasz kemping.



Nad jeziorkiem są 2 campingi. Jeden należący do Parków Narodowych, a drugi prywatny. My byliśmy na tym prywatnym. Miejsce namiotowe kosztuje 38$ za dobę. Są prysznice, pralnia, toalety, sklepik i przede wszystkim nieziemskie widoki.
Po kilku pstrykach aparatem, pojechaliśmy zobaczyć Horseshoe Bend.
Horseshoe Bend, jak sama nazwa wskazuje, to „Zakręt Podkowa”. To meander rzeki Kolorado.
Miejsce jest dzikie i żeby to piękno natury zobaczyć, trzeba udać się na około półtora kilometrowy spacerek, piaszczystą ścieżką, z krzaczkami, kaktusami, grzechotnikami i kojotami...



Pięknie to brzmi, prawda? Oprócz pięknej natury, są tam też turyści. 
Nie tak dużo jak w Grand Canyon, ale wystarczająco dużo, żeby usłyszeć co najmniej 15 różnych języków, w tym jak zwykle krzyczących Polaków, którzy myślą, że nikt ich nie rozumie i którzy wyrażają swój zachwyt w ten oto sposób: „O k...a, widzisz to k...a?! Niesamowite k.....a!!! Nie wierzę, k....a! Ja pier.....e, k....a!!!”. Całe szczęście mój mąż jest Włochem, a dla niego słowo na „K” to nic innego jak zakręt, dlatego dla niego brzmiało to zupełnie normalnie... grupka Polaków podziwia nieziemski „Zakręt Podkowa”! „O zakręt, widzisz, to zakręt! Niesamowity zakręt!! Nie wierzę, zakręt!! Ja pier....e zakręt!!”
Zobaczcie sami jaki ten zakręt jest...

Na skale po lewej siedzi mój mąż. Możecie sobie wyobrazić jaki ten cud przyrody jest duży.

Punkt widokowy na Horseshoe bend znajduje się na wysokości 1300 mnpm, a rzeka Kolorado na 980 mnpm. To oznacza, że turysta może spaść całe 320 metrów w dół, a spaść jest dość łatwo. Nie ma barierek, skały są dość śliskie, a spadochron nie zdąży się otworzyć...
Żeby zrobić fajne zdjęcie, przypełzałam niczym stonoga nad samą krawędź.
A wynikiem mojego pełzania i  "leżakowania" jest to zdjęcie:

Gdybyście czasem się zdecydowali na wycieczkę w te strony, mam dla was 3 wskazówki,:
  1. Wskazówka dla amatorów fotografii, NIE dla „smartphonowych” pstrykaczy: Żeby zmieścić w kadr „Podkowę” powinniście zabrać szerokokątny obiektyw, Fish Eye, albo maximum 18mm (pierwsza fotka podkowy robiona 18mm pozostałe Fish Eye).
  2. Wskazówka dla „smartphonowych” pstrykaczy, NIE dla amatorów fotografii: Nie wchodźcie w kadr tym co robią zdjęcia z waszymi 10-cio calowymi tabletami, trzymajcie swoje telefony i tablety, bo jak większy wiaterek zawieje, albo jak jakiś fotograf się wkurzy to zobaczycie je 320 m niżej, a najlepiej to schowajcie telefony do kieszeni, weźcie prawdziwy aparat, bo taki widok na to zasługuje!
  3. Wskazówka dla wszystkich: zarezerwujcie sobie dużo czasu na to miejsce! Szkoda się stamtąd  ruszać!
My siedzieliśmy tam ok. 2h i było nam mało! Musieliśmy jednak wrócić na camping i rozbić namiot przed zmrokiem, bo po ciemku to z namiotu mogłaby wyjść wieża Eiffela.
W drodze powrotnej zobaczyliśmy ogromną chmurę na horyzoncie, więc zapytaliśmy się właściciela campingu, jaka tej nocy ma być pogoda. Zgadnijcie...
Ulewy i burze.
To oznaczało kolejną noc w samochodzie. Wkurzeni, mając trochę wolnego czasu zanim zrobi się ciemno, pojechaliśmy oglądać zachód słońca na jednym z punktów widokowych. Wyglądało to tak:





Noc spędziliśmy w samochodzie i tym razem decyzja okazała się słuszna. W pewnym momencie, samochód zaczął się kołysać od wiatru. Deszcz robił taki hałas, że nawet głuchego wyrwałby ze snu, a błyskawice co 3 sekundy zamieniały noc w dzień. Rodzinka Niemców, która miała rozbity namiot tuż obok, zaczęła krzyczeć, przemoczony do suchej nitki „Ojciec Niemiec” próbował nadać namiotowi jego pierwotny kształt, „Matka Niemka” krzyczała coś w stylu: „OH MEIN GOT!!”, a „Niemieckie Dzieci” schowały się w samochodzie.
Burza ustała, deszcz dalej padał, a wiatr kołysząc samochodem utulił mnie do snu...
Rano obudziły mnie pierwsze promienie słońca! Wyskoczyłam ze śpiwora, chwyciłam aparat, trzasnęłam drzwiami od samochodu (coby się Niemcom za dobrze nie spało...) i poleciałam robić fotki.




O 6:30, jak już zdążyłam obudzić połowę pola namiotowego, wsiadłam do samochodu i podjechaliśmy na plaże.

Potem ostatni rzut oka na jezioro Powell i w drogę!




czwartek, 4 grudnia 2014

Indiański mit...

Z czym kojarzą się wam Indianie? Z westernami? Z książkami o dzikim zachodzie? Z Apaczami i Winnetou? Z fajką pokoju? Z szamanem?
Nie wiem jak wam, ale mnie kojarzą się właśnie z tym wszystkim!
Wybierając się w podróż po USA miałam nadzieję, że spotkam prawdziwych Indian. Niekoniecznie na mustangach, z pióropuszami i łukiem, czy też tańczących przy ognisku taniec deszczu i palących fajkę pokoju.
Marzyło mi się spotkać Indianina, w zwykłych ciuchach, bez łuku i fajki, ale z którym będę mogła pogadać, wypytać o zwyczaje i tradycje, a kto wie...może i jakieś czary!
Zamiast tego, czekała mnie duża niespodzianka.
Byłam na terenie kilku rezerwatów i to co zobaczyłam, niestety, zrujnowało moje przekonanie i wielki szacunek jakim darzyłam Indian.
Zacznijmy od tego, że przeciętny Indianin nie różni się wagowo od Amerykanina. Spod tłuszczu, który zalewa całą twarz i ciało, ledwo można dostrzec, że to Indianin, a nie przerośniętyChinczyko-amerykaniec”.
Indiański przewodnik podczas wycieczki konnej w Monument Valley
Tańczący z chustami...
Nie mieszkają w tipi, a w przyczepach campingowych, lub skromnych chatkach.
Dużo z nich pije i nie w głowie im tradycje, tylko kolejna butelka "wody ognistej".
Ci którzy nie piją i pracują na tych, co piją, siedzą ubrani w kowbojskie ciuchy i czekają na turystów z ofertami wycieczek jeepem, koniem lub piechotą...
Indianin kowbojem? To tak jakby Putin i Obama byli najlepszymi przyjaciółmi.
Indianie przeważnie nie są przyjaźnie nastawieni. Rzadko który jest zainteresowany rozmową, większość z nich uśmiecha się nieszczerze i rozmawia, bo musi.
Nie ma co się dziwić,że nie lubią białych. Rozumiem to i szanuję. Też nie byłabym miła dla ludzi, którzy wepchnęli mnie do rezerwatu jak do ZOO, zabrali całą moją ziemię, a do tego traktują mnie jako atrakcję turystyczną.
Z zemsty, Indianie próbują też wyłudzić jak najwięcej kasy od turystów.
Za wycieczkę do Antelope Slot Canyon (który opiszę w jednym z kolejnych postów) płaci się 48$ od osoby. W kanionie grupy turystów przeganiane są jak bydło. Czy warto tam jechać (poczuć się jak krowa przepędzana od zagrody do zagrody), dowiecie się z postu o tym kanionie.
Pan przewodnik podczas zaganiania "bydła"...

Do tego proszą się o napiwek dla kierowcy, dla chłopców, którzy tańczyli z hula-hoop, dla pani kasjerki, że wydała bilety i za to że pogoda jest dzisiaj ładna.
Tańczący z kółkami...

Organizatorzy zachwalają, że przewodnikiem będzie „Native American”, czyli prawdziwy rdzenny Amerykanin, ale nie byłabym taka pewna czy każdy z przewodników jest Native. Niektórzy bardziej przypominają Latynosów z Salwadoru czy Meksyku.
I gdzie ci wszyscy „prawdziwi Indianie”?

Nie wiem... może chowają się gdzieś w krzakach?
Chciałoby się powiedzieć parafrazując tekst znanej piosenki: „Dziś prawdziwych Indian już nie ma....” 

środa, 26 listopada 2014

BLACK FRIDAY

Black Friday, po naszemu Czarny Piątek, to piątek, po Święcie Dziękczynienia.

To dzień, w którym wszystkie sklepy mają wyprzedaże. Największą popularnością cieszą się sklepy z elektroniką.
Amerykanie już od tygodnia koczują w namiotach pod sklepami. Nie ważne, że nie będzie ich w domu na Święto Dziękczynienia (które dla Amerykanów jest bardzo ważnym wydarzeniem... prawie jak Gwiazdka!), nie ważne, że nie będzie ich na piątych urodzinach ich dziecka... ważne, że kupią sobie nowy elektryczny otwieracz do puszek w promocyjnej cenie.

Niektóre sklepy Czarny Piątek zaczynają w czwartek po południu! Logiczne, prawda?
Wyobraźcie sobie taką sytuację w Polsce podczas Wigilii:
-„Pośpieszcie się z tym jedzeniem, bo idę do sklepu kupić robota kuchennego, który przygotowuje papki dla niemowląt... i nie czekajcie na mnie, idźcie sami na pasterkę.”
-”Kochanie, ale nasze dzieci już są dorosłe!”
-”To co z tego, ale robot jest aż 60% tańszy!! Nie mogę przepuścić takiej okazji!”
Sklepy oferują telewizory gratis za zakupienie np. kanapy; zniżki do 70%; 2 w cenie jednego i tym podobne. Ceny rzeczywiście są niższe, ale niewiele... Można znaleźć naprawdę dobry „deal”, ale nie ma sensu robić sobie nadziei, że 50-cio calowy telewizor kupimy za 20$.
Do napisania tego posta nie skłoniło mnie to, że ludzie siedzą w namiotach przed sklepami już tydzień wcześniej, że telewizja bombarduje mnie reklamami o wyjątkowych ofertach, czy że wypadałoby przybliżyć Wam temat „Black Friday”.
Do przerwania mojej serii postów o podróży po USA i napisaniu czegoś o Black Friday, skłonił mnie reportaż z programu „TODAY” (Polskie Dzień Dobry TVN).
Pani ekspertka, przygotowuje społeczeństwo do Czarnego Piątku.
OK, ale co może powiedzieć „ekspert” o zakupach? Powie, żeby uważać na ceny, żeby porównać, żeby nie kupować pod wpływem impulsu?
Tak, to pewnie powiedziałby „spec” z Polski... Pani „specjalistka” dała następujące wskazówki:
  • nie brać dużej torebki
  • nie zabierać wszystkich kart kredytowych (przeciętny Amerykanin ma ich co najmniej 6)
  • nie zabierać karty debetowej (żeby czasem złodziej nie wypłacił gotówki z bankomatu)
  • zabrać tylko dwie ulubione karty kredytowe i gotówkę
  • zabrać wodę mineralną (czekanie w kolejce przez 10 godzin może spowodować odwodnienie)
  • zabrać latarkę (ODKRYCIE, że zimą robi się wcześniej ciemno, a latareczka pozwoli nam znaleźć drogę... chyba do własnego mózgu...)
  • ciepło się ubrać!!!!
Na koniec Pani ekspertka dodała: „and go for it!” (po naszemu to mniej więcej „i idź na całość”)
Porady zostawię bez komentarza. Powiem tylko, że dziwię się, że Czarny Piątek nie zaczyna się w środę!



czwartek, 20 listopada 2014

Wielka dziura, Wielki Kanion i wielka burza....

Roswell opuściliśmy o wschodzie słońca, z nadzieją ujrzenia choć jednego latającego talerza. 

Niestety, jedyne talerze, które widzieliśmy były w motelowej „stołówce” i nie latały, za to żyły własnym życiem, a nalot na nich był nie z tej ziemi!
Żądni pozaziemskich wrażeń, niezaspokojonych po wizycie w Roswell, zatrzymaliśmy się w miejscu, które miało kontakt z kosmiczną materią jakieś 50000 lat temu.
Tak, wiem... to dawno temu, ale dowody są tu do dzisiaj! Popatrzcie sami...

Krater ma 1,186 km średnicy i ok. 170 m głębokości. Z tego, co wiadomo powstał po uderzeniu meteorytu z żelaza. Kto wie... może to był człowiek z żelaza, a może Superman?
Niestety, żeby zobaczyć dziurę trzeba zapłacić 18$ od osoby! Nam, jak w większości przypadków udało się wejść za pół ceny, ze względu na wojskową zniżkę (O przywilejach i wojsku możecie przeczytać w poście pt. "Pola golfowe, pasy startowe, sklepy bezVATowe czyli wojskowy raj!"
Dla miłośników astronomii jest to miejsce, które warto odwiedzić.
Amerykanie obok krateru wybudowali muzeum, jest też ogromny parking, sklepik z pamiątkami, automaty z chipsami i coca-colą, bez której amerykanie nie przeżyją dłużej niż godziny.
W muzeum można dotknąć meteorytu i napromieniować się kryptonitem. Amerykanie lubią wszystko dotykać, dlatego w większości muzeów są rzeczy, które można „pomacać”, przekręcić, dotknąć, przycisnąć, odcisnąć, wygiąć, przegiąć i ścisnąć (O amerykańskich muzeach pisałam już TUTAJ)

Po "nawiedzeniu" krateru, pstryknięciu kilku fotek, udaliśmy się do głównego punktu dzisiejszej wycieczki, do Grand Canyon National Park.

Jak przystało na prawdziwych turystów i miłośników natury, zarezerwowaliśmy sobie noc na campingu w parku Grand Canyon.
Regulamin campingu był dość hmm... jak to ująć... przerażający.
Trzeba uważać na niedźwiedzie, sarny, łosie, jelenie, szopy pracze, grzechotniki i inne zwierzaki.
Nie bać się w nocy dziwnych odgłosów. Nie zostawiać jedzenia w nieszczelnych pojemnikach w aucie (niedźwiedź potrzebuje jakieś 5 minut, żeby z waszego 4x4 zrobić Smarta Cabrio)...
Mother Campground, na którym wykupiliśmy nocleg jest jak miasto. Bez mapy można się na nim zgubić. 

Wszystko jest kapitalnie zorganizowane, są prysznice na monety, są ubikacje z ogrzewaniem, są pojemniki „bear proof” (odporne na niedźwiedzie) do przechowywania jedzenia, jest pralnia, są automaty z coca-colą (bo jak już pisałam.... Amerykanin bez coli nie wytrzyma długo).
No, ok... ale gdzie ten cały Kanion. Taki on niby wielki, ale gdzie on jest, kurka wodna!?
Właśnie... my też się zastanawialiśmy... bo dookoła nas las, las i jeszcze raz las... kilka jeleni i las, las, las...


Wzięliśmy więc mapę campingu, mapę parku i udaliśmy się na przystanek autobusowy. W parku kursują 3 linie autobusowe. Przejażdżka wliczona jest w cenę biletu.

W naszych planach na popołudnie było zwiedzenie zachodniej części południowej krawędzi kanionu. Mądrze to brzmi... Wyjaśniam kanion ma północną krawędź i południową. Północna podobno jest ładniejsza od południowej i nie ma tam tylu turystów. Południowa, to ta gdzie przyjeżdżają wszyscy i podobno widoki są gorsze. Oprócz tego południowa dzieli się na część zachodnią, gdzie nie można wjechać samochodem i część wschodnią otwartą dla ruchu samochodowego.
Po 30 minutowej przejażdżce autobusem przez las, w końcu zobaczyliśmy słynny kanion!

Czekała nas jeszcze przejażdżka drugą linią. Wsiedliśmy do autobusu szczęśliwi jak małe dzieci, kiedy dostaną jajko z niespodzianką, że po wyjściu z dżungli w końcu zobaczymy Wielki Kanion. Autobus ruszył, a kierowca po chwili oznajmił, że nie zawiezie nas do końca trasy, bo jest burza. Po chwili dodał: „Zawracamy, trasa zamknięta”. Burza... tak... była... po drugiej stronie kanionu... czyli jakieś 20 km od nas... Amerykanie jak zawsze się asekurują i wolą zniszczyć plany turystów niż zaryzykować oberwanie piorunem.
Wkurzeni wróciliśmy do punktu, w którym kanion zobaczyliśmy po raz pierwszy... Stoimy robimy fotki (znów w tym samym miejscu)! Po ok. 15 minutach Amerykańcom się odmieniło i wznowili przejazdy. Nie dojechaliśmy jednak do końca, już nie z powodu burzy, ale z powodu pory dnia. W Grand Canyon autobusy kursują do jednej godziny po zachodzie słońca, a potem trzeba na piechotę (czego nie polecam, bo odległości są tam dość duże i nie chcemy nadziać się na rogi jelenia lub zostać przekąską niedźwiedzia). 
Summa summarum, zobaczyliśmy ile się dało i po omacku wróciliśmy na camping.





Myślicie pewnie, że nadszedł czas rozbicia namiotu. Nic bardziej mylnego! Ranger (parkowy strażnik, taki jak ten z Misia Yogi) powiedział, że w nocy mają być... no co... no co ma być? no wiadomo... burze i że mamy uważać. Po tej jakże „radosnej” wiadomości, stwierdziliśmy, że nie ma sensu rozbijać namiotu jeśli ma być burza, bo potem namiot nam zbutwieje, zarośnie pleśnią i już nie będziemy mieli „dachu nad głową” na następnych campingach.
Rozłożyliśmy siedzenia w samochodzie i tak spędziliśmy noc.... Noc, która była gwiaździsta jak nigdy! Gwiazdy spadały, sowy hukały, szopy prały... A wielka burza? Pewnie gdzieś była, ale na pewno nie nad nami...
Kolejnego dnia, wkurzeni i niewyspani ruszyliśmy w trasę zwiedzając po drodze wschodnią część południowej krawędzi kanionu, tym razem już autem, więc nikt nas nie mógł zatrzymać!
Ja tu piszę o naszych przeżyciach i o campingach, a wy pewnie jesteście ciekawi jaki ten cały kanion jest... Ano, jest wielki....
Widzicie na zdjęciu poniżej człowieka?

Nie? A teraz widzicie brązową strzałeczkę? No... dobrze.... i właśnie na końcu tej strzałeczki jest człowiek. Widzicie?

Uff... tutaj jest troszkę przybliżone, widzicie dwójkę ludzi?

No właśnie.... i taki jest ten kanion...

Pokazałam wam wiele fotek, poniżej zamieszczam kolejne, ale na żadnej fotce nie jest się w stanie ująć bezkresu tego miejsca. Na końcu posta znajdziecie również filmik nakręcony przez mojego męża, ale on też nie odzwierciedli tego jaki ogromniasty jest ten Kanion.





Dopiero będąc tam, można mniej więcej zdać sobie sprawę jakie to wszystko jest ogromne! W najszerszym punkcie Kanion ma ok. 29 km! A samobójca lub nieuważny turysta może zlecieć w dół aż 1600 metrów z zawrotną prędkością 195 km/h! W tym momencie przyda się refleks, bo spadając fotki można robić tylko przez ok. 30 sekund.


Grand Canyon mimo zgiełku, sklepów, hoteli i supermarketów jest jednym z najpiękniejszych miejsc w USA. Jest jednak takie miejsce, które moim zdaniem jest piękniejsze od Grand Canyon, ale o tym w następnym poście.