Życzę,
wszystkim bywalcom bloga, wesołych Świąt, oraz pomyślności i
spełnienia marzeń w Nowym Roku 2015!
Choinka
u Obamów w ogródku już ubrana, Elfy, Święty Mikołaj i jego
klony biegają po mieście, Amerykanie zaświecili lampki na swoich
domach, Żydzi kupili nowe jarmułki i menory, i zaczynają świętować
Hanukkah, w Chinatown śpią spokojnie, bo do nich Święty Mikołaj
nie zagląda, a blogu czas na przerwę świąteczną.
Antelope
Canyon znajduje się w północnej Arizonie. To jedna z
najpopularniejszych atrakcji w tej części USA.
Żeby
dostać się do tego cudu natury, trzeba zarezerwować wycieczkę.
Jest kilka firm, które zajmują się ich organizacją. My
wybraliśmy: www.antelopeslotcanyon.com
Dlaczego?
Była to pierwsza strona na jaką "wpadłam" w internecie i
przeczytałam, że wycieczka jest prowadzona przez prawdziwego
Indianina Navajo.
No
to zaczynamy...
Na
miejscu (czyli przed biurem organizatora wycieczki) musieliśmy
stawić się 30 minut przed czasem, czyli o 10.00 rano.
Indianie
przywitali nas tradycyjnymi tańcami i krótką historią ich
plemienia.
Po kilkunastominutowym występie, byliśmy delikatnie
zmuszeni do zostawienia napiwków za pokaz. Po ich zebraniu,
(myślę, że było tam ponad 300$), Indianie załadowali nas na pick-upy. W
tym momencie, po raz pierwszy poczułam się jak bydło ładowane do
ciężarówki. Całe szczęście, nie jechaliśmy na ubój, ale na
wycieczkę...
Złe
myśli szybko przemieniły się w pozytywy, przecież nigdy nie
jechałam na pick-upie prowadzonym przez prawdziwą Indiankę!
Przejażdżka
była dość ciekawa, wiatr, piach we włosach i w zębach. Pani
przewodniczka złamała co najmniej 4 ograniczenia prędkości i
przejechała raz na czerwonym świetle. Trzęsło nami i kołysało,
prawie jak w wesołym miasteczku!
Za
nami jechało jeszcze 5 innych pick-upów z resztą "bydła" yy.. tzn.
turystów.
Po
dotarciu na miejsce zobaczyliśmy, że nie jesteśmy sami i że przed
kanionem stoi jeszcze 10 innych pick-upów.
Otworek, który widać z tyłu kadru, to Antelope Slot Canyon
Pani przewodniczka dała
nam jasne instrukcje: „trzymamy się razem, nie odchodzimy od grupy
i jak mówię, że idziemy to idziemy, nie można stać w jednym
miejscu, bo za nami wchodzą kolejne grupy.”
Kanion
ma mniej więcej 200 metrów długości i na tej długości w
momencie, w którym przyjechaliśmy, było ok. 200 osób, do tego
dojechaliśmy my i pozostałe 5 pick-upów co dało nam kolejne 60
osób.
Nasza
przewodniczka, dodała na koniec: „jak macie jakieś pytania to
proszę bardzo”.
Nie
wyjaśniła dlaczego taki kanion się tu znajduje, dlaczego się tak
nazywa... w zasadzie nie powiedziała NIC!
Po
wejściu do kanionu zaczęło się przeganianie "bydła". Pani
przewodnik mówiła nam tylko i wyłącznie co można zobaczyć w
skałach: tu niedźwiedź, tu Lincoln, tu zachód słońca w
Arizonie, tu Monument Valley, tu oko smoka a tam oko kota.
Mówiła
też pod jakim kontem zrobić zdjęcie, żeby dobrze wyszło. W mojej
grupie prawdziwe aparaty miałam tylko ja, mój mąż i jeszcze jeden
Pan z Australii, a pozostałe 10 osób robiło zdjęcia telefonami i
tabletami.
"Profesjonalista" z komórką...
Był
też jeden Chińczyk, który swoim dziesięcio-calowym tabletem
wchodził mi w kadr i oczywiście nie rozumiał po angielsku... pani
przewodniczka kilka razy musiała wytargać go za ciuchy z miejsca na miejsce, bo facet nie chciał się ruszyć!! Ja „niechcący”
trafiłam go kilka razy łokciem..
W
kanionie jest dość ciemno (podczas zwykłej wycieczki nie można
mieć statywu. Statyw można zabrać tylko wtedy, kiedy wykupi się
wycieczkę dla fotografów), więc ci, którzy znają się troszkę
na fotografii, zrozumieją, że z telefonu czy tabletu nic dobrego
nie wyjdzie. Chińczykowi to jednak nie przeszkadzało i w każdym
zakątku kanionu, wyginał się, żeby zrobić 20 fotek tego samego miejsca.
Nasza
Pani przewodnik znała się na fotografii, tak jak ja znam się na
technologi pocisków ziemia-powietrzeMIM-14
Nike Hercules. Natomiast jej
„najcenniejszą” wskazówką było stwierdzenie: „Przełączcie aparat w tryb automatyczny, to sam wam dobierze dobre ustawienia, tylko
pamiętajcie, żeby wyłączyć lampę błyskową!”
Przewodniczka
po niecałej godzince "przepchała" nas na drugi koniec kanionu, gdzie
kilka grup słuchało jednego z przewodników grającego
na indiańskiej fujarce.
Po dwóch minutach postoju, powiedziała: „teraz wracamy i proszę się nie
zatrzymywać i nie robić zdjęć! Musimy zrobić miejsce pozostałym
grupom.”
I
tak, przegonieni, niczym bydło na amerykańskich ranczach,
zwiedziliśmy przepiękny i niepowtarzalny kanion Tsé
bighánílíní.
Za
górami, za lasami, gdzieś w Arizonie, jest takie miejsce, do
którego Wielki Kanion się chowa...
Ale
po kolei!
Po
nieprzespanej nocy na kempingu w Grand Canyon, wyruszyliśmy w
poszukiwaniu kolejnych wrażeń!
W
drodze do następnego punktu naszej wycieczki, dopadła nas ulewa...
to pewnie ta, którą zapowiadał Ranger z Grand Canyon, ta, przez
którą spaliśmy w samochodzie zamiast pod namiotem, i to z
pewnością ta, której nigdy się nie doczekaliśmy poprzedniej
nocy!
Co
się okazało, to była również ulewa, która uniemożliwiła nam
wejście do Antelope Slot Canyon (wycieczka została odwołana i
przełożona na następny dzień).
Szczęście
w nieszczęściu, deszcz przestał padać po południu i mieliśmy
kilka godzin na zwiedzenie okolicy i zobaczenie najpiękniejszego
miejsca w USA (oczywiście to tylko moja opinia).
Pierwszą
godzinkę spędziliśmy na „achy” i „ochy” nad jeziorem
Powell, gdzie znajdował się nasz kemping.
Nad
jeziorkiem są 2 campingi. Jeden należący do Parków Narodowych, a
drugi prywatny. My byliśmy na tym prywatnym. Miejsce namiotowe
kosztuje 38$ za dobę. Są prysznice, pralnia, toalety, sklepik i
przede wszystkim nieziemskie widoki.
Po kilku pstrykach aparatem, pojechaliśmy zobaczyć Horseshoe Bend.
Horseshoe
Bend, jak sama nazwa wskazuje, to „Zakręt Podkowa”. To meander
rzeki Kolorado.
Miejsce
jest dzikie i żeby to piękno natury zobaczyć, trzeba udać się
na około półtora kilometrowy spacerek, piaszczystą ścieżką, z
krzaczkami, kaktusami, grzechotnikami i kojotami...
Pięknie
to brzmi, prawda? Oprócz pięknej natury, są tam też turyści.
Nie
tak dużo jak w Grand Canyon, ale wystarczająco dużo, żeby
usłyszeć co najmniej 15 różnych języków, w tym jak zwykle
krzyczących Polaków, którzy myślą, że nikt ich nie rozumie i
którzy wyrażają swój zachwyt w ten oto sposób: „O k...a,
widzisz to k...a?! Niesamowite k.....a!!! Nie wierzę, k....a! Ja
pier.....e, k....a!!!”. Całe szczęście mój mąż jest Włochem,
a dla niego słowo na „K” to nic innego jak zakręt, dlatego dla
niego brzmiało to zupełnie normalnie... grupka Polaków podziwia
nieziemski „Zakręt Podkowa”! „O zakręt, widzisz, to zakręt!
Niesamowity zakręt!! Nie wierzę, zakręt!! Ja pier....e zakręt!!”
Zobaczcie
sami jaki ten zakręt jest...
Na skale po lewej siedzi mój mąż. Możecie sobie wyobrazić jaki ten cud przyrody jest duży.
Punkt
widokowy na Horseshoe bend znajduje się na wysokości 1300 mnpm, a
rzeka Kolorado na 980 mnpm. To oznacza, że turysta może spaść całe
320 metrów w dół, a spaść jest dość łatwo. Nie ma barierek,
skały są dość śliskie, a spadochron nie zdąży się otworzyć...
Żeby zrobić fajne zdjęcie, przypełzałam niczym stonoga nad samą krawędź.
A wynikiem mojego pełzania i "leżakowania" jest to zdjęcie:
Gdybyście
czasem się zdecydowali na wycieczkę w te strony, mam dla was 3
wskazówki,:
Wskazówka dla amatorów fotografii,
NIE dla „smartphonowych” pstrykaczy: Żeby zmieścić w kadr
„Podkowę” powinniście zabrać szerokokątny obiektyw, Fish
Eye, albo maximum 18mm (pierwsza fotka podkowy robiona 18mm pozostałe Fish Eye).
Wskazówka dla „smartphonowych”
pstrykaczy, NIE dla amatorów fotografii: Nie wchodźcie w kadr tym
co robią zdjęcia z waszymi 10-cio calowymi tabletami, trzymajcie
swoje telefony i tablety, bo jak większy wiaterek zawieje, albo jak
jakiś fotograf się wkurzy to zobaczycie je 320 m niżej, a najlepiej
to schowajcie telefony do kieszeni, weźcie prawdziwy aparat, bo
taki widok na to zasługuje!
Wskazówka dla wszystkich:
zarezerwujcie sobie dużo czasu na to miejsce! Szkoda się stamtąd ruszać!
My
siedzieliśmy tam ok. 2h i było nam mało! Musieliśmy jednak wrócić
na camping i rozbić namiot przed zmrokiem, bo po ciemku to z namiotu
mogłaby wyjść wieża Eiffela.
W
drodze powrotnej zobaczyliśmy ogromną chmurę na horyzoncie, więc
zapytaliśmy się właściciela campingu, jaka tej nocy ma być
pogoda. Zgadnijcie...
Ulewy
i burze.
To
oznaczało kolejną noc w samochodzie. Wkurzeni, mając trochę
wolnego czasu zanim zrobi się ciemno, pojechaliśmy oglądać zachód
słońca na jednym z punktów widokowych. Wyglądało to tak:
Noc
spędziliśmy w samochodzie i tym razem decyzja okazała się
słuszna. W pewnym momencie, samochód zaczął się kołysać
od wiatru. Deszcz robił taki hałas, że nawet głuchego wyrwałby
ze snu, a błyskawice co 3 sekundy zamieniały noc w dzień. Rodzinka
Niemców, która miała rozbity namiot tuż obok, zaczęła krzyczeć,
przemoczony do suchej nitki „Ojciec Niemiec” próbował nadać
namiotowi jego pierwotny kształt, „Matka Niemka” krzyczała coś
w stylu: „OH MEIN GOT!!”, a „Niemieckie
Dzieci” schowały się w samochodzie.
Burza
ustała, deszcz dalej padał, a wiatr kołysząc samochodem utulił
mnie do snu...
Rano
obudziły mnie pierwsze promienie słońca! Wyskoczyłam ze śpiwora, chwyciłam aparat, trzasnęłam drzwiami od samochodu (coby się
Niemcom za dobrze nie spało...) i poleciałam robić fotki.
O 6:30, jak już zdążyłam obudzić połowę pola namiotowego, wsiadłam do samochodu i podjechaliśmy na plaże.
Potem ostatni rzut oka na jezioro Powell i w drogę!
Z
czym kojarzą się wam Indianie? Z westernami? Z książkami o dzikim
zachodzie? Z Apaczami i Winnetou? Z fajką pokoju? Z szamanem?
Nie
wiem jak wam, ale mnie kojarzą się właśnie z tym wszystkim!
Wybierając
się w podróż po USA miałam nadzieję, że spotkam prawdziwych
Indian. Niekoniecznie na mustangach, z pióropuszami i łukiem, czy też
tańczących przy
ognisku
taniec deszczu i palących fajkę pokoju.
Marzyło
mi się spotkać Indianina,
w zwykłych ciuchach, bez łuku i fajki, ale z którym będę mogła
pogadać, wypytać
o zwyczaje i tradycje, a kto wie...może i jakieś czary!
Zamiast
tego, czekała mnie duża niespodzianka.
Byłam
na terenie kilku rezerwatów i to co zobaczyłam, niestety,
zrujnowało
moje przekonanie i wielki szacunek jakim darzyłam
Indian.
Zacznijmy
od tego, że przeciętny Indianin nie różni się wagowo od
Amerykanina. Spod tłuszczu,
który
zalewa całą twarz i ciało, ledwo można dostrzec, że to
Indianin,
a nie przerośnięty
„Chinczyko-amerykaniec”.
Indiański przewodnik podczas wycieczki konnej w Monument Valley
Tańczący z chustami...
Nie
mieszkają w tipi, a w przyczepach campingowych, lub skromnych chatkach.
Dużo
z nich pije i nie w głowie im tradycje, tylko kolejna butelka "wody ognistej".
Ci
którzy nie piją i pracują na tych, co piją,
siedzą ubrani w kowbojskie ciuchy i czekają na turystów z ofertami
wycieczek jeepem, koniem lub piechotą...
Indianin
kowbojem? To tak jakby Putin i Obama byli najlepszymi przyjaciółmi.
Indianie
przeważnie
nie są przyjaźnie nastawieni. Rzadko który jest zainteresowany
rozmową, większość z nich uśmiecha się nieszczerze i rozmawia,
bo musi.
Nie
ma co się dziwić,że nie
lubią białych.
Rozumiem to i szanuję. Też nie byłabym miła dla ludzi, którzy
wepchnęli mnie do rezerwatu jak do ZOO, zabrali
całą moją ziemię, a do tego
traktują mnie jako atrakcję turystyczną.
Z
zemsty, Indianie próbują
też
wyłudzić jak najwięcej kasy od turystów.
Za
wycieczkę do Antelope Slot Canyon (który opiszę w jednym z
kolejnych
postów) płaci się 48$ od osoby. W
kanionie grupy turystów przeganiane są jak bydło.
Czy warto tam
jechać (poczuć się jak krowa przepędzana od zagrody do zagrody),
dowiecie się z postu o
tym kanionie.
Pan przewodnik podczas zaganiania "bydła"...
Do
tego proszą się o napiwek dla kierowcy, dla chłopców, którzy
tańczyli z hula-hoop, dla pani kasjerki, że wydała bilety i za to
że pogoda jest dzisiaj ładna.
Tańczący z kółkami...
Organizatorzy
zachwalają, że przewodnikiem będzie „Native American”, czyli
prawdziwy rdzenny Amerykanin, ale nie byłabym taka pewna czy każdy
z przewodników jest Native. Niektórzy bardziej przypominają
Latynosów z Salwadoru czy Meksyku.
I
gdzie ci wszyscy „prawdziwi
Indianie”?
Nie
wiem... może chowają się gdzieś w krzakach?
Chciałoby
się powiedzieć parafrazując tekst znanej piosenki: „Dziś
prawdziwych Indian już nie ma....”
Black
Friday, po naszemu Czarny Piątek, to piątek, po Święcie
Dziękczynienia.
To
dzień, w którym wszystkie sklepy mają wyprzedaże. Największą
popularnością cieszą się sklepy z elektroniką.
Amerykanie
już od tygodnia koczują w namiotach pod sklepami. Nie ważne, że
nie będzie ich w domu na Święto Dziękczynienia (które dla
Amerykanów jest bardzo ważnym wydarzeniem... prawie jak
Gwiazdka!), nie ważne, że nie będzie ich na piątych urodzinach
ich dziecka... ważne, że kupią sobie nowy elektryczny otwieracz do
puszek w promocyjnej cenie.
Niektóre
sklepy Czarny Piątek zaczynają w czwartek po południu! Logiczne,
prawda?
Wyobraźcie
sobie taką sytuację w Polsce podczas Wigilii:
-„Pośpieszcie
się z tym jedzeniem, bo idę do sklepu kupić robota kuchennego,
który przygotowuje papki dla niemowląt... i nie czekajcie na mnie,
idźcie sami na pasterkę.”
-”Kochanie,
ale nasze dzieci już są dorosłe!”
-”To
co z tego, ale robot jest aż 60% tańszy!! Nie mogę przepuścić
takiej okazji!”
Sklepy
oferują telewizory gratis za zakupienie np. kanapy; zniżki do 70%; 2 w cenie jednego i tym podobne. Ceny rzeczywiście są niższe, ale
niewiele... Można znaleźć naprawdę dobry „deal”, ale nie ma
sensu robić sobie nadziei, że 50-cio calowy telewizor kupimy za
20$.
Do
napisania tego posta nie skłoniło mnie to, że ludzie siedzą w
namiotach przed sklepami już tydzień wcześniej, że telewizja
bombarduje mnie reklamami o wyjątkowych ofertach, czy że wypadałoby
przybliżyć Wam temat „Black Friday”.
Do
przerwania mojej serii postów o podróży po USA i napisaniu czegoś
o Black Friday, skłonił mnie reportaż z programu „TODAY”
(Polskie Dzień Dobry TVN).
Pani
ekspertka, przygotowuje społeczeństwo do Czarnego Piątku.
OK,
ale co może powiedzieć „ekspert” o zakupach? Powie, żeby
uważać na ceny, żeby porównać, żeby nie kupować pod wpływem
impulsu?
Tak,
to pewnie powiedziałby „spec” z Polski... Pani „specjalistka”
dała następujące wskazówki:
nie
brać dużej torebki
nie
zabierać wszystkich kart kredytowych (przeciętny Amerykanin ma ich
co najmniej 6)
nie
zabierać karty debetowej (żeby czasem złodziej nie wypłacił
gotówki z bankomatu)
zabrać
tylko dwie ulubione karty kredytowe i gotówkę
zabrać
wodę mineralną (czekanie w kolejce przez 10 godzin może
spowodować odwodnienie)
zabrać
latarkę (ODKRYCIE, że zimą robi się wcześniej ciemno, a
latareczka pozwoli nam znaleźć drogę... chyba do własnego
mózgu...)
ciepło
się ubrać!!!!
Na
koniec Pani ekspertka dodała: „and go for it!” (po naszemu to
mniej więcej „i idź na całość”)
Porady
zostawię bez komentarza. Powiem tylko, że dziwię się, że Czarny
Piątek nie zaczyna się w środę!
Roswell
opuściliśmy o wschodzie słońca, z nadzieją ujrzenia choć
jednego latającego talerza.
Niestety, jedyne talerze, które
widzieliśmy były w motelowej „stołówce” i nie latały, za to
żyły własnym życiem, a nalot na nich był nie z tej ziemi!
Żądni
pozaziemskich wrażeń, niezaspokojonych po wizycie w Roswell,
zatrzymaliśmy się w miejscu, które miało kontakt z kosmiczną
materią jakieś 50000 lat temu.
Tak,
wiem... to dawno temu, ale dowody są tu do dzisiaj! Popatrzcie
sami...
Krater
ma 1,186 km średnicy i ok. 170 m głębokości. Z tego, co wiadomo
powstał po uderzeniu meteorytu z żelaza. Kto wie... może to był
człowiek z żelaza, a może Superman?
Niestety,
żeby zobaczyć dziurę trzeba zapłacić 18$ od osoby! Nam, jak w
większości przypadków udało się wejść za pół ceny, ze
względu na wojskową zniżkę (O przywilejach i wojsku możecie
przeczytać w poście pt. "Pola golfowe, pasy startowe, sklepy bezVATowe czyli wojskowy raj!"
Dla
miłośników astronomii jest to miejsce, które warto odwiedzić.
Amerykanie
obok krateru wybudowali muzeum, jest też ogromny parking, sklepik z
pamiątkami, automaty z chipsami i coca-colą, bez której amerykanie
nie przeżyją dłużej niż godziny.
W
muzeum można dotknąć meteorytu i napromieniować się kryptonitem.
Amerykanie lubią wszystko dotykać, dlatego w większości muzeów
są rzeczy, które można „pomacać”, przekręcić, dotknąć,
przycisnąć, odcisnąć, wygiąć, przegiąć i ścisnąć (O
amerykańskich muzeach pisałam już TUTAJ)
Po "nawiedzeniu" krateru, pstryknięciu kilku fotek, udaliśmy się do
głównego punktu dzisiejszej wycieczki, do Grand Canyon National
Park.
Jak
przystało na prawdziwych turystów i miłośników natury,
zarezerwowaliśmy sobie noc na campingu w parku Grand Canyon.
Regulamin
campingu był dość hmm... jak to ująć... przerażający.
Trzeba
uważać na niedźwiedzie, sarny, łosie, jelenie, szopy pracze,
grzechotniki i inne zwierzaki.
Nie
bać się w nocy dziwnych odgłosów. Nie zostawiać jedzenia w
nieszczelnych pojemnikach w aucie (niedźwiedź potrzebuje jakieś 5
minut, żeby z waszego 4x4 zrobić Smarta Cabrio)...
Mother
Campground, na którym wykupiliśmy nocleg jest jak miasto. Bez mapy
można się na nim zgubić.
Wszystko jest kapitalnie zorganizowane,
są prysznice na monety, są ubikacje z ogrzewaniem, są pojemniki
„bear proof” (odporne na niedźwiedzie) do przechowywania
jedzenia, jest pralnia, są automaty z coca-colą (bo jak już
pisałam.... Amerykanin bez coli nie wytrzyma długo).
No,
ok... ale gdzie ten cały Kanion. Taki on niby wielki, ale gdzie on
jest, kurka wodna!?
Właśnie...
my też się zastanawialiśmy... bo dookoła nas las, las i jeszcze
raz las... kilka jeleni i las, las, las...
Wzięliśmy
więc mapę campingu, mapę parku i udaliśmy się na przystanek
autobusowy. W parku kursują 3 linie autobusowe. Przejażdżka
wliczona jest w cenę biletu.
W
naszych planach na popołudnie było zwiedzenie zachodniej części
południowej krawędzi kanionu. Mądrze to brzmi... Wyjaśniam kanion
ma północną krawędź i południową. Północna podobno jest
ładniejsza od południowej i nie ma tam tylu turystów. Południowa, to ta gdzie przyjeżdżają wszyscy i podobno widoki są gorsze.
Oprócz tego południowa dzieli się na część zachodnią, gdzie
nie można wjechać samochodem i część wschodnią otwartą dla
ruchu samochodowego.
Po
30 minutowej przejażdżce autobusem przez las, w końcu zobaczyliśmy
słynny kanion!
Czekała nas jeszcze przejażdżka drugą linią.
Wsiedliśmy do autobusu szczęśliwi jak małe dzieci, kiedy dostaną
jajko z niespodzianką, że po wyjściu z dżungli w końcu zobaczymy Wielki Kanion. Autobus ruszył, a kierowca po chwili
oznajmił, że nie zawiezie nas do końca trasy, bo jest burza. Po
chwili dodał: „Zawracamy, trasa zamknięta”. Burza... tak...
była... po drugiej stronie kanionu... czyli jakieś 20 km od nas... Amerykanie jak zawsze się asekurują i wolą zniszczyć plany turystów niż zaryzykować oberwanie piorunem.
Wkurzeni
wróciliśmy do punktu, w którym kanion zobaczyliśmy po raz
pierwszy... Stoimy robimy fotki (znów w tym samym miejscu)! Po ok. 15 minutach Amerykańcom się odmieniło i
wznowili przejazdy. Nie dojechaliśmy jednak do końca, już nie z
powodu burzy, ale z powodu pory dnia. W Grand Canyon autobusy kursują do
jednej godziny po zachodzie słońca, a potem trzeba na
piechotę (czego nie polecam, bo odległości są tam dość duże i
nie chcemy nadziać się na rogi jelenia lub zostać przekąską
niedźwiedzia).
Summa summarum, zobaczyliśmy ile się dało i po omacku wróciliśmy
na camping.
Myślicie
pewnie, że nadszedł czas rozbicia namiotu. Nic bardziej mylnego!
Ranger (parkowy strażnik, taki jak ten z Misia Yogi) powiedział, że
w nocy mają być... no co... no co ma być? no wiadomo... burze i że
mamy uważać. Po tej jakże „radosnej” wiadomości,
stwierdziliśmy, że nie ma sensu rozbijać namiotu jeśli ma być
burza, bo potem namiot nam zbutwieje, zarośnie pleśnią i już nie
będziemy mieli „dachu nad głową” na następnych campingach.
Rozłożyliśmy
siedzenia w samochodzie i tak spędziliśmy noc.... Noc, która była
gwiaździsta jak nigdy! Gwiazdy spadały, sowy hukały, szopy prały... A wielka burza? Pewnie gdzieś była, ale na
pewno nie nad nami...
Kolejnego
dnia, wkurzeni i niewyspani ruszyliśmy w trasę zwiedzając po
drodze wschodnią część południowej krawędzi kanionu, tym razem już autem, więc nikt nas nie mógł zatrzymać!
Ja
tu piszę o naszych przeżyciach i o campingach, a wy pewnie
jesteście ciekawi jaki ten cały kanion jest... Ano, jest wielki....
Widzicie
na zdjęciu poniżej człowieka?
Nie?
A teraz widzicie brązową strzałeczkę? No... dobrze.... i właśnie na końcu tej strzałeczki jest
człowiek. Widzicie?
Uff...
tutaj jest troszkę przybliżone, widzicie dwójkę ludzi?
No
właśnie.... i taki jest ten kanion...
Pokazałam
wam wiele fotek, poniżej zamieszczam kolejne, ale na żadnej fotce
nie jest się w stanie ująć bezkresu tego miejsca. Na końcu posta znajdziecie również filmik nakręcony przez mojego męża, ale on też nie odzwierciedli tego jaki ogromniasty jest ten Kanion.
Dopiero będąc
tam, można mniej więcej zdać sobie sprawę jakie to wszystko jest
ogromne! W najszerszym punkcie Kanion ma ok. 29 km! A samobójca lub
nieuważny turysta może zlecieć w dół aż 1600 metrów z zawrotną
prędkością 195 km/h! W tym momencie przyda się refleks, bo
spadając fotki można robić tylko przez ok. 30 sekund.
Grand
Canyon mimo zgiełku, sklepów, hoteli i supermarketów jest jednym z
najpiękniejszych miejsc w USA. Jest jednak takie miejsce, które
moim zdaniem jest piękniejsze od Grand Canyon, ale o tym w następnym
poście.