wtorek, 24 lutego 2015

Ścigając „Ściganego”, czyli być jak Indiana Jones!

Jest takie miejsce w Stanach, do którego przychodzą Indianie, żeby umrzeć i zjeść "Marsa".
(Jeśli nie kojarzycie o czym mówię, obejrzyjcie poniższą reklamę.)

Jest takie miejsce w Stanach, w którym Indiana Jones szukał Świętego Graala.

Jest takie miejsce w Stanach, gdzie Struś Pędziwiatr, uciekał kojotowi.

Jest takie miejsce w Stanach, gdzie łuki nie potrzebują strzał...
Mowa o Arches National Park, parku narodowym, który znajduje się we wschodniej części Utah.

Znajduje się tu ponad 2000 łuków wyrzeźbionych przez matkę naturę. Na pytania jak i dlaczego powstały łuki, odpowie wam wszechwiedząca google.com.
A ja zajmę się praktycznymi poradami, jak zwiedzić park i nie zwariować.
Zwiedzanie najlepiej zacząć rano. My na miejscu byliśmy o godzinie 8mej. To już dość późno, ale do parku mieliśmy 2 godzinki drogi z naszego hotelu. W każdym razie, o tej porze, nie ma prawie turystów, więc można cieszyć oczy widokami, a uszy odgłosami natury.


Dla maniaków fotografii, to też dobra pora, żeby zrobić „czystą fotkę”, bez miliarda turystów przepychających się jeden przez drugiego.
Teoretycznie w parku można spędzić cały dzień, „skacząc” od jednego łuku do drugiego.
My mieliśmy tylko 5 godzin czasu na zwiedzenie całego parku, więc wybraliśmy tylko te miejsca, które wydawały się nam najbardziej interesujące.
I tak, zaczęliśmy od znanej z kreskówek o strusiu, skale: „Balanced Rock”.


Następnie udaliśmy się, żeby zobaczyć dwa okna na świat: „North Window” (Okno północne) 

i „South Window” (Okno południowe), 

które osobiście nazwałabym „Oko lewe” i „Oko prawe”. Sami zobaczcie dlaczego...


Po zrobieniu kilku "skocznych" fotek, udaliśmy się pod „Turret Arch”, czyli hmm.. „Łuk wieżowy!?”, 


a stamtąd do jednego z moich ulubionych miejsc w parku: „Double Arch” czyli „Podwójnego łuku”.

Tu zaczął się wyścig  z autobusami pełnymi turystów. Po powrocie na parking, zastaliśmy dwa autokary, które „wypuszczały” w plener Chińczyków, a ci z uśmiechem na twarzy i aparatami w rękach, niczym szarańcza rozbiegali się po okolicy. Zrozumieliśmy, że musimy pędzić do kolejnego „Łuku”, żeby zdążyć przed Chińczykami.
Niczym Indiana Jones, ścigający się z nazistami, pognaliśmy do „Delicate Arch” (Delikatny łuk).
Nie mając jednak wystarczająco dużo czasu, zrezygnowaliśmy z wycieczki pod sam łuk i zdecydowaliśmy się na podziwianie go z daleka.
Może ten łuk jest delikatny, ale mi kojarzy się raczej z twardym staniem na ziemi, a to dlatego, że łuk przypomina mi kowboja przed pojedynkiem na rewolwery. Brakuje tylko tułowia i głowy...  

Ostatnim łukiem, który zaplanowaliśmy odwiedzić, był „Sand Arch” (Piaskowy łuk).


I tak, po wysypaniu piasku z trampek, zrobieniu ostatnich fotek, pożegnaliśmy się z łukami i ruszyliśmy w drogę do stolicy hazardu, o której napiszę już za tydzień!

2 komentarze:

  1. WOW! Dla takich widoków właśnie się żyje!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację :) Życzę Tobie z całego serca,żebyś odwiedziła to miejsce! Pozdrawiam serdecznie

      Usuń