Roswell
opuściliśmy o wschodzie słońca, z nadzieją ujrzenia choć
jednego latającego talerza.
Niestety, jedyne talerze, które
widzieliśmy były w motelowej „stołówce” i nie latały, za to
żyły własnym życiem, a nalot na nich był nie z tej ziemi!
Żądni
pozaziemskich wrażeń, niezaspokojonych po wizycie w Roswell,
zatrzymaliśmy się w miejscu, które miało kontakt z kosmiczną
materią jakieś 50000 lat temu.
Tak,
wiem... to dawno temu, ale dowody są tu do dzisiaj! Popatrzcie
sami...
Krater
ma 1,186 km średnicy i ok. 170 m głębokości. Z tego, co wiadomo
powstał po uderzeniu meteorytu z żelaza. Kto wie... może to był
człowiek z żelaza, a może Superman?
Niestety,
żeby zobaczyć dziurę trzeba zapłacić 18$ od osoby! Nam, jak w
większości przypadków udało się wejść za pół ceny, ze
względu na wojskową zniżkę (O przywilejach i wojsku możecie
przeczytać w poście pt. "Pola golfowe, pasy startowe, sklepy bezVATowe czyli wojskowy raj!"
Dla
miłośników astronomii jest to miejsce, które warto odwiedzić.
Amerykanie
obok krateru wybudowali muzeum, jest też ogromny parking, sklepik z
pamiątkami, automaty z chipsami i coca-colą, bez której amerykanie
nie przeżyją dłużej niż godziny.
W
muzeum można dotknąć meteorytu i napromieniować się kryptonitem.
Amerykanie lubią wszystko dotykać, dlatego w większości muzeów
są rzeczy, które można „pomacać”, przekręcić, dotknąć,
przycisnąć, odcisnąć, wygiąć, przegiąć i ścisnąć (O
amerykańskich muzeach pisałam już TUTAJ)
Po "nawiedzeniu" krateru, pstryknięciu kilku fotek, udaliśmy się do
głównego punktu dzisiejszej wycieczki, do Grand Canyon National
Park.
Jak
przystało na prawdziwych turystów i miłośników natury,
zarezerwowaliśmy sobie noc na campingu w parku Grand Canyon.
Regulamin
campingu był dość hmm... jak to ująć... przerażający.
Trzeba
uważać na niedźwiedzie, sarny, łosie, jelenie, szopy pracze,
grzechotniki i inne zwierzaki.
Nie
bać się w nocy dziwnych odgłosów. Nie zostawiać jedzenia w
nieszczelnych pojemnikach w aucie (niedźwiedź potrzebuje jakieś 5
minut, żeby z waszego 4x4 zrobić Smarta Cabrio)...
Mother
Campground, na którym wykupiliśmy nocleg jest jak miasto. Bez mapy
można się na nim zgubić.
Wszystko jest kapitalnie zorganizowane,
są prysznice na monety, są ubikacje z ogrzewaniem, są pojemniki
„bear proof” (odporne na niedźwiedzie) do przechowywania
jedzenia, jest pralnia, są automaty z coca-colą (bo jak już
pisałam.... Amerykanin bez coli nie wytrzyma długo).
No,
ok... ale gdzie ten cały Kanion. Taki on niby wielki, ale gdzie on
jest, kurka wodna!?
Właśnie...
my też się zastanawialiśmy... bo dookoła nas las, las i jeszcze
raz las... kilka jeleni i las, las, las...
Wzięliśmy
więc mapę campingu, mapę parku i udaliśmy się na przystanek
autobusowy. W parku kursują 3 linie autobusowe. Przejażdżka
wliczona jest w cenę biletu.
W
naszych planach na popołudnie było zwiedzenie zachodniej części
południowej krawędzi kanionu. Mądrze to brzmi... Wyjaśniam kanion
ma północną krawędź i południową. Północna podobno jest
ładniejsza od południowej i nie ma tam tylu turystów. Południowa, to ta gdzie przyjeżdżają wszyscy i podobno widoki są gorsze.
Oprócz tego południowa dzieli się na część zachodnią, gdzie
nie można wjechać samochodem i część wschodnią otwartą dla
ruchu samochodowego.
Po
30 minutowej przejażdżce autobusem przez las, w końcu zobaczyliśmy
słynny kanion!
Czekała nas jeszcze przejażdżka drugą linią.
Wsiedliśmy do autobusu szczęśliwi jak małe dzieci, kiedy dostaną
jajko z niespodzianką, że po wyjściu z dżungli w końcu zobaczymy Wielki Kanion. Autobus ruszył, a kierowca po chwili
oznajmił, że nie zawiezie nas do końca trasy, bo jest burza. Po
chwili dodał: „Zawracamy, trasa zamknięta”. Burza... tak...
była... po drugiej stronie kanionu... czyli jakieś 20 km od nas... Amerykanie jak zawsze się asekurują i wolą zniszczyć plany turystów niż zaryzykować oberwanie piorunem.
Wkurzeni
wróciliśmy do punktu, w którym kanion zobaczyliśmy po raz
pierwszy... Stoimy robimy fotki (znów w tym samym miejscu)! Po ok. 15 minutach Amerykańcom się odmieniło i
wznowili przejazdy. Nie dojechaliśmy jednak do końca, już nie z
powodu burzy, ale z powodu pory dnia. W Grand Canyon autobusy kursują do
jednej godziny po zachodzie słońca, a potem trzeba na
piechotę (czego nie polecam, bo odległości są tam dość duże i
nie chcemy nadziać się na rogi jelenia lub zostać przekąską
niedźwiedzia).
Summa summarum, zobaczyliśmy ile się dało i po omacku wróciliśmy
na camping.
Myślicie
pewnie, że nadszedł czas rozbicia namiotu. Nic bardziej mylnego!
Ranger (parkowy strażnik, taki jak ten z Misia Yogi) powiedział, że
w nocy mają być... no co... no co ma być? no wiadomo... burze i że
mamy uważać. Po tej jakże „radosnej” wiadomości,
stwierdziliśmy, że nie ma sensu rozbijać namiotu jeśli ma być
burza, bo potem namiot nam zbutwieje, zarośnie pleśnią i już nie
będziemy mieli „dachu nad głową” na następnych campingach.
Rozłożyliśmy
siedzenia w samochodzie i tak spędziliśmy noc.... Noc, która była
gwiaździsta jak nigdy! Gwiazdy spadały, sowy hukały, szopy prały... A wielka burza? Pewnie gdzieś była, ale na
pewno nie nad nami...
Kolejnego
dnia, wkurzeni i niewyspani ruszyliśmy w trasę zwiedzając po
drodze wschodnią część południowej krawędzi kanionu, tym razem już autem, więc nikt nas nie mógł zatrzymać!
Ja
tu piszę o naszych przeżyciach i o campingach, a wy pewnie
jesteście ciekawi jaki ten cały kanion jest... Ano, jest wielki....
Widzicie
na zdjęciu poniżej człowieka?
Nie?
A teraz widzicie brązową strzałeczkę? No... dobrze.... i właśnie na końcu tej strzałeczki jest
człowiek. Widzicie?
Uff...
tutaj jest troszkę przybliżone, widzicie dwójkę ludzi?
No
właśnie.... i taki jest ten kanion...
Pokazałam
wam wiele fotek, poniżej zamieszczam kolejne, ale na żadnej fotce
nie jest się w stanie ująć bezkresu tego miejsca. Na końcu posta znajdziecie również filmik nakręcony przez mojego męża, ale on też nie odzwierciedli tego jaki ogromniasty jest ten Kanion.
Dopiero będąc
tam, można mniej więcej zdać sobie sprawę jakie to wszystko jest
ogromne! W najszerszym punkcie Kanion ma ok. 29 km! A samobójca lub
nieuważny turysta może zlecieć w dół aż 1600 metrów z zawrotną
prędkością 195 km/h! W tym momencie przyda się refleks, bo
spadając fotki można robić tylko przez ok. 30 sekund.
Grand
Canyon mimo zgiełku, sklepów, hoteli i supermarketów jest jednym z
najpiękniejszych miejsc w USA. Jest jednak takie miejsce, które
moim zdaniem jest piękniejsze od Grand Canyon, ale o tym w następnym
poście.
Przeczytałam z wielkim zainteresowaniem, obejrzałam filmik, robi mega wrażenie,jaki to ogrom bezkresu, ukształtowanie terenu, charakter, bajecznie...
OdpowiedzUsuńMiło mi, dziękuję za komentarz. Grand Canyon jest ogromny, niestety, ani filmik, ani zdjęcia nie przedstawią jego wielkości. To trzeba zobaczyć na żywo. :)
Usuń