piątek, 7 listopada 2014

"Pamiętajcie o Alamo”, czyli popołudnie w San Antonio

Po powrocie z Marsa i naładowaniu się radioaktywnym kosmicznym pyłem prosto z rakiety Saturn 5 (o tym możecie przeczytać TUTAJ), udaliśmy się do kolejnego punktu naszej wycieczki.
Jak już pisałam w poprzednim poście, Teksas jest inny, a San Antonio, które znajduje się w Teksasie jest jeszcze „inniejsze”.
Będąc w San Antonio możecie się poczuć prawie jak w Meksyku. Prawie, bo w Meksyku oficjalnym językiem jest hiszpański i nie ma tylu grubasów na ulicy z kanistrami pełnymi coca-coli, którzy zajmują 3/4 chodnika i żeby ich ominąć trzeba się nieźle natrudzić, gdyż ich sposób chodzenia przypomina chód pingwina cesarskiego.

W centrum San Antonio znajduje się Alamo, miejsce, które odegrało ważną rolę w powstaniu Teksańskim. W wielkim skrócie: meksykański generał zaatakował Alamo, wybił kogo się dało, potem Teksańczycy się wkurzyli (w końcu mówi się... „don't mess with Texas”; wyjaśnienie terminu w poprzednim poście o Teksasie) i zdobyli ponownie Alamo. Rezultatem było zwycięstwo rewolucjonistów, a meksykański generał o jakże „macho” nazwisku Santa Anna, musiał zrzec się praw do Teksasu, co zaowocowało powstaniem Republiki Teksańskiej. Z całym tym zamieszaniem związane jest zdanko "Pamiętajcie o Alamo".

Oprócz Alamo, w San Antonio można pospacerować wzdłuż „River Walk”. To taka amerykańska wersja Wenecji, tylko zamiast zabytków są hotele, restauracje i sklepy z pamiątkami, w których można kupić trupie czachy, laleczki VooDoo i inne ciekawostki.

Zamiast gondoli są łódeczki motorowe, na których oprócz zwyczajnej przejażdżki można zjeść obiad.


Jedzenie jest bardzo dobre, jak na amerykańskie standardy. W niektórych restauracjach przy wcinaniu steka akompaniuje muzyka Mariachi, a  w niektórych jedzenie serwowane jest przez kowboi. My mieliśmy szczęście i naszego steka przyniósł nam szerszy niż wyższy, prawdziwy teksański Amerykanin. Nie było akompaniamentu muzyki, lecz zamiast tego, nasz przemiły kelner wymienił wszystkie swoje ulubione potrawy, zachęcał nas co najmniej 10 razy do drugiego dania, a deser prawie wepchnął nam do gardła łopatą!


Jednym słowem San Antonio to miasto warte wycieczki. Architektura jest dość ciekawa, można pogadać po hiszpańsku, zostać oblanym coca-colą z 2 litrowego kubeczka, zobaczyć kilka pingwinów, dobrze zjeść i przede wszystkim zobaczyć miasto, które jest inne niż wszystkie.


2 komentarze:

  1. tzn poszliscie do restauracji na szklanke zimnej wody a kelner namawial was usilnie na steka a to bezczelny mexyk ;))))

    OdpowiedzUsuń
  2. tak, bo woda za darmo, a w koncu po co placic za posilek, mozna resztki z kosza na smieci wyciagnac...

    OdpowiedzUsuń