sobota, 20 grudnia 2014

Wesołych Świąt i szczęśliwego Nowego Yorku tzn... Roku!!

Życzę, wszystkim bywalcom bloga, wesołych Świąt, oraz pomyślności i spełnienia marzeń w Nowym Roku 2015!
Choinka u Obamów w ogródku już ubrana, Elfy, Święty Mikołaj i jego klony biegają po mieście, Amerykanie zaświecili lampki na swoich domach, Żydzi kupili nowe jarmułki i menory, i zaczynają świętować Hanukkah, w Chinatown śpią spokojnie, bo do nich Święty Mikołaj nie zagląda, a blogu czas na przerwę świąteczną.

Do zobaczenia w Nowym Roku!

środa, 17 grudnia 2014

Antelope Slot Canyon - „Tsé bighánílíní” czyli miejsce gdzie woda płynie przez skały.

Antelope Canyon znajduje się w północnej Arizonie. To jedna z najpopularniejszych atrakcji w tej części USA.
Żeby dostać się do tego cudu natury, trzeba zarezerwować wycieczkę. Jest kilka firm, które zajmują się ich organizacją. My wybraliśmy: www.antelopeslotcanyon.com
Dlaczego? Była to pierwsza strona na jaką "wpadłam" w internecie i przeczytałam, że wycieczka jest prowadzona przez prawdziwego Indianina Navajo.
No to zaczynamy...
Na miejscu (czyli przed biurem organizatora wycieczki) musieliśmy stawić się 30 minut przed czasem, czyli o 10.00 rano.
Indianie przywitali nas tradycyjnymi tańcami i krótką historią ich plemienia. 
Po kilkunastominutowym występie, byliśmy delikatnie zmuszeni do zostawienia napiwków za pokaz. Po ich zebraniu, (myślę, że było tam ponad 300$), Indianie załadowali nas na pick-upy. W tym momencie, po raz pierwszy poczułam się jak bydło ładowane do ciężarówki. Całe szczęście, nie jechaliśmy na ubój, ale na wycieczkę...
Złe myśli szybko przemieniły się w pozytywy, przecież nigdy nie jechałam na pick-upie prowadzonym przez prawdziwą Indiankę!
Przejażdżka była dość ciekawa, wiatr, piach we włosach i w zębach. Pani przewodniczka złamała co najmniej 4 ograniczenia prędkości i przejechała raz na czerwonym świetle. Trzęsło nami i kołysało, prawie jak w wesołym miasteczku!
Za nami jechało jeszcze 5 innych pick-upów z resztą "bydła" yy.. tzn. turystów.
Po dotarciu na miejsce zobaczyliśmy, że nie jesteśmy sami i że przed kanionem stoi jeszcze 10 innych pick-upów. 
Otworek, który widać z tyłu kadru, to Antelope Slot Canyon

Pani przewodniczka dała nam jasne instrukcje: „trzymamy się razem, nie odchodzimy od grupy i jak mówię, że idziemy to idziemy, nie można stać w jednym miejscu, bo za nami wchodzą kolejne grupy.”
Kanion ma mniej więcej 200 metrów długości i na tej długości w momencie, w którym przyjechaliśmy, było ok. 200 osób, do tego dojechaliśmy my i pozostałe 5 pick-upów co dało nam kolejne 60 osób.
Nasza przewodniczka, dodała na koniec: „jak macie jakieś pytania to proszę bardzo”.
Nie wyjaśniła dlaczego taki kanion się tu znajduje, dlaczego się tak nazywa... w zasadzie nie powiedziała NIC!
Po wejściu do kanionu zaczęło się przeganianie "bydła". Pani przewodnik mówiła nam tylko i wyłącznie co można zobaczyć w skałach: tu niedźwiedź, tu Lincoln, tu zachód słońca w Arizonie, tu Monument Valley, tu oko smoka a tam oko kota.
Mówiła też pod jakim kontem zrobić zdjęcie, żeby dobrze wyszło. W mojej grupie prawdziwe aparaty miałam tylko ja, mój mąż i jeszcze jeden Pan z Australii, a pozostałe 10 osób robiło zdjęcia telefonami i tabletami.
"Profesjonalista" z komórką...

Był też jeden Chińczyk, który swoim dziesięcio-calowym tabletem wchodził mi w kadr i oczywiście nie rozumiał po angielsku... pani przewodniczka kilka razy musiała wytargać go za ciuchy z miejsca na miejsce, bo facet nie chciał się ruszyć!! Ja „niechcący” trafiłam go kilka razy łokciem..
W kanionie jest dość ciemno (podczas zwykłej wycieczki nie można mieć statywu. Statyw można zabrać tylko wtedy, kiedy wykupi się wycieczkę dla fotografów), więc ci, którzy znają się troszkę na fotografii, zrozumieją, że z telefonu czy tabletu nic dobrego nie wyjdzie. Chińczykowi to jednak nie przeszkadzało i w każdym zakątku kanionu, wyginał się, żeby zrobić 20 fotek tego samego miejsca.
Nasza Pani przewodnik znała się na fotografii, tak jak ja znam się na technologi pocisków ziemia-powietrze MIM-14 Nike Hercules.  Natomiast jej „najcenniejszą” wskazówką było stwierdzenie: „Przełączcie aparat w tryb automatyczny, to sam wam dobierze dobre ustawienia, tylko pamiętajcie, żeby wyłączyć lampę błyskową!”
Przewodniczka po niecałej godzince "przepchała" nas na drugi koniec kanionu, gdzie kilka grup słuchało jednego z przewodników grającego na indiańskiej fujarce.
Po dwóch minutach postoju, powiedziała: „teraz wracamy i proszę się nie zatrzymywać i nie robić zdjęć! Musimy zrobić miejsce pozostałym grupom.”
I tak, przegonieni, niczym bydło na amerykańskich ranczach, zwiedziliśmy przepiękny i niepowtarzalny kanion Tsé bighánílíní.



środa, 10 grudnia 2014

Podkowa na szczęście, czyli Horseshoe Bend i okolice.

Za górami, za lasami, gdzieś w Arizonie, jest takie miejsce, do którego Wielki Kanion się chowa...
Ale po kolei!
Po nieprzespanej nocy na kempingu w Grand Canyon, wyruszyliśmy w poszukiwaniu kolejnych wrażeń!
W drodze do następnego punktu naszej wycieczki, dopadła nas ulewa... to pewnie ta, którą zapowiadał Ranger z Grand Canyon, ta, przez którą spaliśmy w samochodzie zamiast pod namiotem, i to z pewnością ta, której nigdy się nie doczekaliśmy poprzedniej nocy!
Co się okazało, to była również ulewa, która uniemożliwiła nam wejście do Antelope Slot Canyon (wycieczka została odwołana i przełożona na następny dzień).
Szczęście w nieszczęściu, deszcz przestał padać po południu i mieliśmy kilka godzin na zwiedzenie okolicy i zobaczenie najpiękniejszego miejsca w USA (oczywiście to tylko moja opinia).
Pierwszą godzinkę spędziliśmy na „achy” i „ochy” nad jeziorem Powell, gdzie znajdował się nasz kemping.



Nad jeziorkiem są 2 campingi. Jeden należący do Parków Narodowych, a drugi prywatny. My byliśmy na tym prywatnym. Miejsce namiotowe kosztuje 38$ za dobę. Są prysznice, pralnia, toalety, sklepik i przede wszystkim nieziemskie widoki.
Po kilku pstrykach aparatem, pojechaliśmy zobaczyć Horseshoe Bend.
Horseshoe Bend, jak sama nazwa wskazuje, to „Zakręt Podkowa”. To meander rzeki Kolorado.
Miejsce jest dzikie i żeby to piękno natury zobaczyć, trzeba udać się na około półtora kilometrowy spacerek, piaszczystą ścieżką, z krzaczkami, kaktusami, grzechotnikami i kojotami...



Pięknie to brzmi, prawda? Oprócz pięknej natury, są tam też turyści. 
Nie tak dużo jak w Grand Canyon, ale wystarczająco dużo, żeby usłyszeć co najmniej 15 różnych języków, w tym jak zwykle krzyczących Polaków, którzy myślą, że nikt ich nie rozumie i którzy wyrażają swój zachwyt w ten oto sposób: „O k...a, widzisz to k...a?! Niesamowite k.....a!!! Nie wierzę, k....a! Ja pier.....e, k....a!!!”. Całe szczęście mój mąż jest Włochem, a dla niego słowo na „K” to nic innego jak zakręt, dlatego dla niego brzmiało to zupełnie normalnie... grupka Polaków podziwia nieziemski „Zakręt Podkowa”! „O zakręt, widzisz, to zakręt! Niesamowity zakręt!! Nie wierzę, zakręt!! Ja pier....e zakręt!!”
Zobaczcie sami jaki ten zakręt jest...

Na skale po lewej siedzi mój mąż. Możecie sobie wyobrazić jaki ten cud przyrody jest duży.

Punkt widokowy na Horseshoe bend znajduje się na wysokości 1300 mnpm, a rzeka Kolorado na 980 mnpm. To oznacza, że turysta może spaść całe 320 metrów w dół, a spaść jest dość łatwo. Nie ma barierek, skały są dość śliskie, a spadochron nie zdąży się otworzyć...
Żeby zrobić fajne zdjęcie, przypełzałam niczym stonoga nad samą krawędź.
A wynikiem mojego pełzania i  "leżakowania" jest to zdjęcie:

Gdybyście czasem się zdecydowali na wycieczkę w te strony, mam dla was 3 wskazówki,:
  1. Wskazówka dla amatorów fotografii, NIE dla „smartphonowych” pstrykaczy: Żeby zmieścić w kadr „Podkowę” powinniście zabrać szerokokątny obiektyw, Fish Eye, albo maximum 18mm (pierwsza fotka podkowy robiona 18mm pozostałe Fish Eye).
  2. Wskazówka dla „smartphonowych” pstrykaczy, NIE dla amatorów fotografii: Nie wchodźcie w kadr tym co robią zdjęcia z waszymi 10-cio calowymi tabletami, trzymajcie swoje telefony i tablety, bo jak większy wiaterek zawieje, albo jak jakiś fotograf się wkurzy to zobaczycie je 320 m niżej, a najlepiej to schowajcie telefony do kieszeni, weźcie prawdziwy aparat, bo taki widok na to zasługuje!
  3. Wskazówka dla wszystkich: zarezerwujcie sobie dużo czasu na to miejsce! Szkoda się stamtąd  ruszać!
My siedzieliśmy tam ok. 2h i było nam mało! Musieliśmy jednak wrócić na camping i rozbić namiot przed zmrokiem, bo po ciemku to z namiotu mogłaby wyjść wieża Eiffela.
W drodze powrotnej zobaczyliśmy ogromną chmurę na horyzoncie, więc zapytaliśmy się właściciela campingu, jaka tej nocy ma być pogoda. Zgadnijcie...
Ulewy i burze.
To oznaczało kolejną noc w samochodzie. Wkurzeni, mając trochę wolnego czasu zanim zrobi się ciemno, pojechaliśmy oglądać zachód słońca na jednym z punktów widokowych. Wyglądało to tak:





Noc spędziliśmy w samochodzie i tym razem decyzja okazała się słuszna. W pewnym momencie, samochód zaczął się kołysać od wiatru. Deszcz robił taki hałas, że nawet głuchego wyrwałby ze snu, a błyskawice co 3 sekundy zamieniały noc w dzień. Rodzinka Niemców, która miała rozbity namiot tuż obok, zaczęła krzyczeć, przemoczony do suchej nitki „Ojciec Niemiec” próbował nadać namiotowi jego pierwotny kształt, „Matka Niemka” krzyczała coś w stylu: „OH MEIN GOT!!”, a „Niemieckie Dzieci” schowały się w samochodzie.
Burza ustała, deszcz dalej padał, a wiatr kołysząc samochodem utulił mnie do snu...
Rano obudziły mnie pierwsze promienie słońca! Wyskoczyłam ze śpiwora, chwyciłam aparat, trzasnęłam drzwiami od samochodu (coby się Niemcom za dobrze nie spało...) i poleciałam robić fotki.




O 6:30, jak już zdążyłam obudzić połowę pola namiotowego, wsiadłam do samochodu i podjechaliśmy na plaże.

Potem ostatni rzut oka na jezioro Powell i w drogę!




czwartek, 4 grudnia 2014

Indiański mit...

Z czym kojarzą się wam Indianie? Z westernami? Z książkami o dzikim zachodzie? Z Apaczami i Winnetou? Z fajką pokoju? Z szamanem?
Nie wiem jak wam, ale mnie kojarzą się właśnie z tym wszystkim!
Wybierając się w podróż po USA miałam nadzieję, że spotkam prawdziwych Indian. Niekoniecznie na mustangach, z pióropuszami i łukiem, czy też tańczących przy ognisku taniec deszczu i palących fajkę pokoju.
Marzyło mi się spotkać Indianina, w zwykłych ciuchach, bez łuku i fajki, ale z którym będę mogła pogadać, wypytać o zwyczaje i tradycje, a kto wie...może i jakieś czary!
Zamiast tego, czekała mnie duża niespodzianka.
Byłam na terenie kilku rezerwatów i to co zobaczyłam, niestety, zrujnowało moje przekonanie i wielki szacunek jakim darzyłam Indian.
Zacznijmy od tego, że przeciętny Indianin nie różni się wagowo od Amerykanina. Spod tłuszczu, który zalewa całą twarz i ciało, ledwo można dostrzec, że to Indianin, a nie przerośniętyChinczyko-amerykaniec”.
Indiański przewodnik podczas wycieczki konnej w Monument Valley
Tańczący z chustami...
Nie mieszkają w tipi, a w przyczepach campingowych, lub skromnych chatkach.
Dużo z nich pije i nie w głowie im tradycje, tylko kolejna butelka "wody ognistej".
Ci którzy nie piją i pracują na tych, co piją, siedzą ubrani w kowbojskie ciuchy i czekają na turystów z ofertami wycieczek jeepem, koniem lub piechotą...
Indianin kowbojem? To tak jakby Putin i Obama byli najlepszymi przyjaciółmi.
Indianie przeważnie nie są przyjaźnie nastawieni. Rzadko który jest zainteresowany rozmową, większość z nich uśmiecha się nieszczerze i rozmawia, bo musi.
Nie ma co się dziwić,że nie lubią białych. Rozumiem to i szanuję. Też nie byłabym miła dla ludzi, którzy wepchnęli mnie do rezerwatu jak do ZOO, zabrali całą moją ziemię, a do tego traktują mnie jako atrakcję turystyczną.
Z zemsty, Indianie próbują też wyłudzić jak najwięcej kasy od turystów.
Za wycieczkę do Antelope Slot Canyon (który opiszę w jednym z kolejnych postów) płaci się 48$ od osoby. W kanionie grupy turystów przeganiane są jak bydło. Czy warto tam jechać (poczuć się jak krowa przepędzana od zagrody do zagrody), dowiecie się z postu o tym kanionie.
Pan przewodnik podczas zaganiania "bydła"...

Do tego proszą się o napiwek dla kierowcy, dla chłopców, którzy tańczyli z hula-hoop, dla pani kasjerki, że wydała bilety i za to że pogoda jest dzisiaj ładna.
Tańczący z kółkami...

Organizatorzy zachwalają, że przewodnikiem będzie „Native American”, czyli prawdziwy rdzenny Amerykanin, ale nie byłabym taka pewna czy każdy z przewodników jest Native. Niektórzy bardziej przypominają Latynosów z Salwadoru czy Meksyku.
I gdzie ci wszyscy „prawdziwi Indianie”?

Nie wiem... może chowają się gdzieś w krzakach?
Chciałoby się powiedzieć parafrazując tekst znanej piosenki: „Dziś prawdziwych Indian już nie ma....”