czwartek, 30 stycznia 2014

Misja kulinarna, czyli „chlorowane” restauracje.

Odkrywanie Ameryki może być piękne i przyjemne, ale także wymagające, męczące i
niebezpieczne. Nadszedł czas na odkrycie restauracji.


W ciągu pół roku udało mi się odwiedzić ponad trzydzieści różnych miejsc, gdzie na ogromnych talerzach, przypominających anteny satelitarne, używając sztućców, które bez problemu mogły by służyć do karmienia słonia, próbowałam różnego rodzaju potrawy.
Jak już pisałam w poście „Jak przytyć 100 kg w 2 tygodnie czyli dieta cud”, porcje w USA są ogromne. Przeciętny Polak, zjadłby jedną porcję wraz z żoną i 3 letnim dzieckiem i pewnie jeszcze zostałoby coś dla psa.
Dziś jednak nie o rozmiarach, a o rodzajach, jakości, obsłudze i chlorze.
Dobrze wiecie z lekcji historii, że Ameryka historii nie ma. Bez historii nie ma jedzenia. Nie ma tradycyjnych potraw. Kicha.
Możecie pomyśleć, że przecież hot-dogi i hamburgery są amerykańskie. Niestety... nie są. Hamburger jak sama nazwa wskazuje, pochodzi z Hamburga, czyli z Niemiec, tak jak i hot-dog (bułka z frankfurterką...).
Brak historii sprawił, że w USA są miliony restauracji ze wszystkich krajów świata.
Najpopularniejsze są restauracje amerykańskie (serwujące niemieckie hamburgery i t-bone steaks czyli steki z kością prosto z Włoch), meksykańskie (z burritos, tortillas, enchiladas), chińskie (makaron, nudle, psy i koty), włoskie (z makaronem i z pizzą, która z pizzy ma tylko nazwę), a potem zaczyna się już cała litania restauracji z wszystkich krajów świata, czyli restauracje: afgańskie, marokańskie, wietnamskie, salwadorskie, etiopskie, japońskie, sudańskie, argentyńskie, jamajskie, holenderskie, egipskie, kolumbijskie, irańskie, zanzibarskie itd. Pomyśl o jakimkolwiek kraju na ziemi, a z pewnością znajdziesz w USA chociaż jedną restaurację z tego miejsca. Ja wymieniam tylko te, które znajdują się w Waszyngtonie DC i okolicach.
Jak widać, jest w czym wybierać. Amerykanie rzadko gotują, dlatego restauracje są na każdym rogu ulicy, a jeśli nie ma restauracji, to jest fast-food. Nie można ich zostawić głodnych, bo głodny Amerykanin, to zły Amerykanin, a zły Amerykanin może być nieobliczalny...
No, ale do rzeczy. Czas wziąć pod lupę obsługę. W USA kelnerzy zarabiają na godzinę 2,13$ (trochę to się różni w zależności od Stanu). Mało? Tak, bardzo mało, ale bez obaw. Prawdziwą kasę robią na napiwkach. W Stanach jest obowiązek płacenia napiwków, przeważnie 15-20% wartości rachunku. Jak jesteście niezadowoleni to ok. 10%, ale napiwek tak czy tak trzeba dać.
Czyli co to oznacza? Jaka jest obsługa?
Przeważnie baaaardzo miła. Tak miła, że jakby mogli wejść wam w tyłek, to pewnie by weszli. Tak miła, że co 5 minut pyta się czy wszystko ok. Tak miła, że proponuje wam deser akurat wtedy kiedy próbujecie pogryźć kawałek mięsa twardego jak podeszwa buta. Tak miła, że jak wręcza rachunek, to powtarza 10 razy „Miłego dnia”. Tak miła, że chcąc nie chcąc musisz zapłacić napiwek, a obiadek w restauracji średnio kosztuje 30-40$ (za dwie osoby).
Najgorsza sytuacja jest wtedy, kiedy obsługa jest miła, a jedzenie okropne... a okropnie jedzenie jest w większości restauracji. Wtedy jest dylemat...
Żeby znaleźć miejsce, w którym jedzenie jest pyszne i na które nie wydasz połowy twojej pensji, musisz się nieźle naszukać. Mnie szukanie kosztowało zatruciami w ponad 20% restauracji, które odwiedziłam.
Dobrym sposobem, żeby się nie zatruć, jest picie alkoholu. Piwo, wino, cokolwiek, żeby bakterie się upiły i nie atakowały. Najlepiej pić wszystko to, co nie jest wodą. W USA, woda w restauracjach podawana jest do każdego posiłku, przeważnie stawiają szklankę bez pytania na twoim stoliku i dolewają wody za każdym razem kiedy widzą, że wypiłeś chociaż łyk. Szklankę masz zawsze pełną. Z pragnienia nie umrzesz, o ile lubisz chlorowaną wodę prosto z basenu.
W restauracjach w całych Stanach, od Buffalo po Orlando, podają chlorowaną wodę prosto z kranu, a ja zastanawiam się jak amerykańce mogą to pić! Zapytaj Amerykanina dlaczego woda ma smak chloru, a odpowie, że ci się wydaje... Dlatego jeśli nawet znajdziesz „zdrową” restaurację, to i tak zatrujesz się tam chlorem....
Czyli jak się je w restauracjach w USA?
Jeśli nie masz czasu na szukanie dobrej restauracji i nie pijesz alkoholu, to zjesz przeciętnego steka, z którego będzie lała się krew jak na horrorach z lat osiemdziesiątych, popijesz wszystko chlorowaną wodą, a jeśli masz wrażliwy żołądek, resztę dnia spędzisz w toalecie.

czwartek, 23 stycznia 2014

NBA czyli Marcin Gortat lata za piłką...

Aby lepiej odkryć Amerykę i poczuć się choć trochę jak prawdziwy Amerykanin (w 100% raczej się nigdy nie poczuję, bo nie mam zamiaru przytyć stu kilo i chodzić jak pingwin...), wybrałam się na mecz koszykówki. Bodźcem, który popchnął mnie, aby zakupić bilety, był Marcin Gortat, który od niedawna jest graczem Washington Wizards (wcześniej grał w Phoenix Suns). Co jak co, ale musiałam zobaczyć Polaka w akcji.

Jak to jest widzieć na żywo mecz najpopularniejszej na świecie ligi koszykówki?
Zależy gdzie się siedzi... Koszt biletów waha się pomiędzy 12$ a 700$. Za 12$ dostaniemy miejsce w ostatnim rzędzie na balkonie i pewnie jeszcze za jakąś kolumną, która zasłania boisko. Mój bilet kosztował ok. 40$ i siedziałam też na balkonie, ale już troszkę niżej, a koszykarze wyglądali jak ludziki z gry na Play Station NBA 2004. Można było oglądać mecz również na ekranie podwieszonym nad boiskiem, ale wielkość "ludzików" była taka sama. Dobrą rzeczą były powtórki niektórych akcji. Czasami było ciężko coś zobaczyć, kiedy trzydrzwiowa szafa, która siedziała przede mną, wstawała z miejsca nie wiadomo po co...
Całe szczęście Marcin Gortat, był jedynym białym na boisku, więc nie było trudno go wypatrzeć. Możemy być z niego dumni, jest jednym z lepszych graczy w drużynie. Nazywają go  the polish hammer, czyli polski młot... cokolwiek ma to znaczyć... ważne, że to pozytywna ksywka. 
Amerykanie starają się robić show podczas meczu, więc były konkursy w przerwach, cheerliderki tańcowały na parkiecie, kamery "łapały" ludzi z publiczności, a prezenter kazał im się pocałować... Wszystko, żeby się nie nudzić i rozbawić publiczność.
A publiczność... hmm... początek jak na pogrzebie... Ani nie krzyczeli, ani nie klaskali.... tylko żarli te swoje naczosy i hamburgery i popijali piwem.
Coś zaczęło się dziać po drugiej połowie, piwko uderzyło do głowy i zaczęło się klaskanie, krzyczenie, a kiedy jedna z restauracji dała komunikat, że jeśli gracz z drużyny gości nie trafi dwóch koszy z rzutu wolnego, wszyscy dostają kurczaka. Kibice prawie roznieśli stadion... Niestety z kurczaka nici... Gracze Boston Celtics nie popełnili dwóch błędów z rzędu...
Wnioski: żeby dobrze się bawić na meczu koszykówki, trzeba poczekać aż Amerykanie się napiją. A z klaskania i krzyczenia muszą mieć jakiś zysk (w tym wypadku naszpikowanego antybiotykami kurczaka smażonego na trzy letnim oleju...). Lepszy baseball... ale o tym napiszę innym razem.
Zapraszam na filmik z meczu.

czwartek, 16 stycznia 2014

Muzeum, nuda?


Z czym kojarzy się Tobie muzeum? Mnie kojarzy się z nudą, szkołą podstawową i wycieczkami, podczas których muzealni przewodnicy gasili ostatnie iskierki zainteresowania historią, nauką, podróżami i każdą inną rzeczą. Kojarzy mi się z dziwnym zapachem, z ciszą, z zakazem jedzenia (a przecież w chlebaku zawsze były pyszne kanapki i słodycze, które aż prosiły się by je zjeść) i z zakazem dotykania eksponatów. Jedyne pozytywne skojarzenie to paputki, w których można było się ślizgać po muzealnych korytarzach i uwagi przewodnika i wychowawczyni: Tylko się nie ślizgajcie!!!
Na pytanie: Jak było w muzeum? Odpowiadałam zawsze: Okropnie....
Wyobraźcie sobie teraz, że mieszkacie w mieście, które jest słynne ze swoich muzeów, że jest ich aż 19! Horror!
Jednak pewnego pięknego dnia, za górami, za lasami, za oceanem, moje skojarzenia z muzeami uległy radykalnej zmianie.
Miasto, o którym wspomniałam to Waszyngton DC. To tu znajduje się największy kompleks muzealny na świecie: Smithsonian. 19 ogromnych muzeów takich jak Air and Space Museum (Muzeum Lotnictwa i Astronautyki) o skromnej powierzchni 71,000 m2, National Museum of Natural History (Muzeum Historii Naturalnej) o powierzchni 123,000 m2, National Museum of the American Indian (Muzeum Rdzennych Amerykanów), National Museum of American History (Muzeum Historii Amerykańskiej), National Archives (Archiwa Narodowe) czy Holocaust Museum (Muzeum Holokaustu). Nie można zapomnieć o Smithsonian ZOO o powierzchni 66 hektarów.
Ogólnie rzecz biorąc, wszystko bardzo duże, jak to w Ameryce...
Nie będę się rozpisywać co jest w każdym z muzeów, bo o tym możecie poczytać sami, albo przyjechać i zobaczyć na własne oczy. Powiem tylko w skrócie.
W Air and Space Museum w Waszyngtonie można zobaczyć samoloty wszelkiego rodzaju, kapsułę Friendship 7, w której John Glenn obleciał po raz pierwszy Ziemię, rakiety made in USA i made in ZSSR, a w drugim budynku muzeum, który mieści się niedaleko DC (w Dulles), można podziwiać samolot Black Bird, prom Discovery, samoloty takie jak Tomcat czy f-35, oraz słynny Enola Gay.
W National Museum of Natural History można zobaczyć dużo wypchanych zwierząt, szkielety dinozaurów i historię ewolucji, gdzie reprodukcje głów neandertalczyków czy australopiteków, które wyglądają jak żywe.
W National Archives jest konstytucja (pierwsza na Świecie, Polacy się spóźnili, nasza jest druga...), kupa dokumentów o UFO, konspiracjach, wojnie itd.
OK, ale czy warto to zobaczyć? Czy nie jest to wszystko nudne jak flaki z olejem?
Odpowiem krótko. To przeciwieństwo tego co zawsze kojarzyło mi się z muzeami.
Tu jest hałas, nie ma paputków, niektóre eksponaty można dotykać, można jeść, bo w każdym muzeum obowiązkowo jest jakiś fast food, a ludzie, którzy pracują w muzeach, żyją tym co robią. Opowiadają o wszystkim z ogromną pasją i masz wybór czy słuchać ich czy nie. Chodzić po muzeum możesz jak chcesz, w prawo w lewo prosto czy na rękach. Nikt nic nie powie, nikt nikogo nie ucisza i co najważniejsze wszystkie muzea Smithsonian są darmowe.
Możesz pomyśleć, że jest inaczej, bo wspomnienia jakie mam, są z dzieciństwa i że jako dziecko myśli się inaczej. Prawda, ale w każdym z muzeów jest dział specjalnie przeznaczony dla dzieci, gdzie mogą dotykać, robić eksperymenty, oglądać bajki na dany temat. I tak np. w Air and Space mogą nauczyć się na podstawie różnych doświadczeń co to jest siła nośna, mogą polecieć samolotem (są symulatory), a w jednym z poważniejszych muzeów, muzeum Holokaustu, wszystko przedstawione jest na podstawie życia jednego z małych chłopców, którego zabrano do obozu. Dzieci mogą przejść przez całe jego życie, przez pokój jaki miał jak był w domu, przez szkołę, aż do obozu koncentracyjnego, po drodze czekają na nie różne zadania, na które muszą znaleźć odpowiedz w poszczególnych pomieszczeniach.
Nawet w sekcji dla dorosłych jest dużo rzeczy, które można przekręcić, wykręcić, dotknąć, przycisnąć. Wszystko po to, żeby jak najlepiej i najciekawiej przekazać wiedzę.
Można podnieść słuchawkę i wysłuchać tajnych rozmów telefonicznych prezydenta Reagana, można pobawić się w rozszyfrowanie Enigmy, można polatać myśliwcem wojskowym i zestrzelić kilka samolotów, można wejść do kokpitu Jumbo Jeta, można dotknąć skały księżycowej, można przejść przez wagon, który transportował ofiary holokaustu do obozów. Jednym słowem jest co robić, a wycieczka po muzeum zajmuje średnio 5-6 godzin.
W każdym muzeum jest sklep z pamiątkami. Hmm... raczej supermarket gdzie można kupić kombinezon kosmiczny, kurtkę pilota, kości dinozaura, sztucznego lwa, jedzenie astronautów, statki kosmiczne, kopię konstytucji, długopisy ze światełkiem, pióropusz indiański, kubki, magnesy i wszelkiego rodzaju gadżety.
Na koniec dwa zdania o ZOO. Tu też można dotykać. Co prawda tylko zwierzęta na farmie czyli krowę, osła, konia itp. Też jest dużo atrakcji dla dzieci. Co jest jednak najfajniejsze, że wybiegi dla zwierzaków są ogromne. Nie tak jak w Polsce, gdzie lew siedzi na wybiegu 2m na 2m. Żeby obejść wybieg np. lwa, potrzeba co najmniej 10min. W ZOO są też specjalne budynki, gdzie różnego rodzaju małpki, lemury i inne dziwactwa skaczą po drzewach tuż nad twoją głową. Po Zoo chodzą pracownicy, których można zapytać o zwierzaki. Czasami mają ze sobą kości zwierząt, które dają do dotykania. Wszystko po to, żeby każdy znalazł coś dla siebie.
Teraz na pytanie: Jak było w muzeum? Odpowiadam: Dotknęłam skały księżycowej, wylądowałam promem kosmicznym bezpiecznie na ziemi, spotkałam kilka dinozaurów w drodze na mostek kapitański lotniskowca, sprawdziłam jak działa silnik spalinowy, a potem poszłam na hamburgera....

środa, 8 stycznia 2014

Jak przytyć 100 kg w 2 tygodnie czyli dieta cud

Lotnisko, Philadelphia. Miejsce, w którym moja polska noga po raz pierwszy dotknęła amerykańskiej ziemi. Miejsce, w którym po raz pierwszy zobaczyłam Amerykanów w ich naturalnym środowisku. Miejsce, w którym zobaczyłam ich podczas posiłku.
Od lat zastanawiałam się jak to jest możliwe, że Amerykanie, ludzie, którzy wymyślają wszystkie możliwe diety, sposoby żywienia, mówią co, gdzie i w jakiej pozycji mamy jeść, mówią co jest zdrowe, a co nie, guru odżywiania, są grubasami z cukrzycą i problemami z sercem. Amerykańscy naukowcy udowodnili to. Amerykańscy naukowcy przeprowadzili badania na tamto. Zawsze, każde zdanie, które w Europie słyszy się w telewizji i radiu lub czyta w gazetach, tygodnikach, miesięcznikach zaczyna się od: Amerykańscy naukowcy...
I tak, nasze Europejskie mózgi karmione są wiadomościami zza oceanu, w które ślepo wierzymy, bo przecież Ameryka to imperium, potęga i w ogóle jest the best! American dream! Marzenie! No to do dzieła, bądzmy jak Amerykanie!!
Nie jestem lekarzem, dietetykiem, amerykańskim naukowcem i w ogóle nie jestem żadnym naukowcem, dlatego, jeśli chcesz przytyć 100 kg w ciągu dwóch tygodni i poznać sekret amerykanów jak najlepiej upodobnić się do kaszalota, czytaj dalej!
Tak więc, wróćmy do lotniska. Jak już wspomniałam na początku, to właśnie w tym miejscu, miałam okazję zobaczyć co jedzą Amerykanie. 150 kilogramowa dziewczyna zajmująca dwa siedzenia w lotniskowej poczekalni wcina michę sałaty z warzywami(jak już zapewne wiecie, w USA jest wszystko duże). Normalka, no nie? Pewnie powiecie nawet, że zdrowo... OK...
Niestety po skończeniu sałaty, wyciąga z siatki paczkę chipsów i kolejne 20 minut spędza na pałaszowaniu średniej wielkości paczki ziemniaczanej trucizny (w Polsce taka paczuszka starczyłaby spokojnie na 3 osoby...). Ciekawostka – w USA chipsy są też w polewie czekoladowej.
Idźmy dalej...W USA jest bardzo dużo restauracji i fast foodów (więcej o nich napiszę już wkrótce), dlatego Amerykanie jedzą często na mieście. Porcja w restauracji wygląda tak jak na załączonym obrazku (od lewej: porcja w restauracji, porcja w amerykańskim domu, porcja Europejska).
W fast foodach jest podobnie (kolejny obrazek). Nie będę wnikać zbytnio w jakość jedzenia, ale powiem tylko, że ci z wrażliwym żołądkiem mogą przygotować się na dłuższe posiedzenie w toalecie... Kolejne miejsce, żeby nadrobić zaległości w tyciu. Jak to zrobić? Amerykanie zamawiają przystawkę (gdzie porcja jest taka jak w Polsce normalne danie obiadowe) i jedno danie z karty. Do tego obowiązkowo dużą Colę (czyli litrową lub półtora litrową), a dla piwoszów obowiązkowo kufel piwka.
Co, jeśli kogoś nie stać na chodzenie po restauracjach? Nic straconego! Supermarkety dostarczają nam wspaniałe, pełne chemii i ulepszaczy, gotowe dania, które wystarczy włożyć na 30 sekund do mikrofalówki. Jest w czym wybierać! Hinduski kurczak w curry, chińskie nudle, włoska pizza, izraelskie falafelki, makarony, nadziewane bułeczki, tortille, itd.
No i na koniec, każdy udany dzień Amerykanin rozpoczyna i kończy w Starbucksie. Duża kawa i duże ciacho. To punkt dnia, którego nie można pominąć. To w Starbucksie spotykają się wszyscy sąsiedzi, to tu ludzie pracują na swoich laptopach, chłopcy umawiają się z dziewczynami.To serce każdej dzielnicy! I żeby uświadomić wam jak ważne jest to miejsce, przytoczę krótki dialog, który udało mi się podsłuchać między amerykańską rodzinką na lotnisku w Orlando.
Córka: Tata, czemu mamy przesiadkę w Waszyngtonie?
Tata: A co za różnica gdzie? Tak było najszybciej. Mecz dziś wieczorem w telewizji. Musimy zdążyć.
Córka: Tata, ale Ty nic nie rozumiesz!!!! Tylko football ci w głowie.
Mama: Nie odzywaj się tak do taty!! poza tym co za różnica!?
Córka (prawie płacząc): No bo w Waszyngton to jedyne lotnisko, na którym nie ma Starbucksa!!!!

Czyli co robić żeby przytyć?
Oto krótki przepis na sukces:
1. Jedz 0,5 kg sałaty na pierwsze danie, a na drugie paczkę chipsów.
2. Co najmniej raz w tygodniu jedz w restauracji.
3. Pij dużo płynów w wiadrze, a szczególnie Coli.
4. Kupuj gotowe jedzenie i pamiętaj jedno opakowanie jest na jedną osobę!
5. Pij co najmniej 2 litry kawy dziennie i jedz słodkie pączuszki oczywiście wszystko ze Starbucksa.

A na koniec, mała zagadka. (Ten tekst, to autentyczny tekst z wiadomości telewizyjnych.)
Co to jest?
Nigdy nie dotykaj tego gołymi rękoma. Użyj do tego plastikowego woreczka. Jeśli używasz do tego noża, umyj go dobrze w płynie antybakteryjnym i gorącej wodzie. Lepiej tego nie myj! A jeśli jednak chcesz umyć to unikaj kontaktu ze skórą i uważaj aby woda, która tego dotknęła nie rozpryskiwała się.
Odpowiedź znajdziesz klikając tutaj.


Smacznego i udanego tycia! I pamiętaj, nie gotuj w domu, to może cię zabić!:)

czwartek, 2 stycznia 2014

Amerykanie na statku, czyli świąteczny rejs po Karaibach


4370 pasażerów, w tym: 2800 Amerykanów, 1 200 Kanadyjczyków, kilku Francuzów, Włochów, Chińczyków, Brazylijczyków, Meksykanów i jedna Polka na jednym z największych statków - Freedom of the Seas.
Kolejna szansa, aby podejrzeć zachowanie Amerykańców na wakacjach i podczas Świąt.
Zaczynamy!
Zanim jednak dobiorę się do świąteczno-wakacyjnych spostrzeżeń, trochę o samym statku i o organizacji.
Freedom of the Seas, tak jak pisałam, to duuuuuży statek. Jest na nim WSZYSTKO! i jak mówię wszystko, to mam na myśli wszystko!
Oczywiście są restauracje, puby, sklepy, dyskoteka, kasyno i kajuty dla tych co postanowią jednak trochę odpocząć. Jest teatr, kościół, salon SPA, siłownia, pole do mini golfa, wirtualny golf  dla dorosłych, surfing, ścianka do wspinaczki, baseny dla dzieci, młodych i starych, jacuzzi, sale konferencyjne, biblioteka, galeria sztuki, boisko do koszykówki, tor do biegania no i nie mogło by zabraknąć lodowiska...
Amerykanie, jak to Amerykanie... co zabrali ze sobą w walizkach? ŁYŻWY!!!!!!! Przecież to OCZYWISTE, że na Karaiby bez łyżew się nie jedzie...
Skromna 1360 osobowa załoga dba o każdego z gości. Codziennie do pokoju dostarczany jest plan ze wszystkimi atrakcjami dnia. I tak od 8mej rano do 2giej w nocy zawsze gdzieś coś się dzieje... Tańce, nauka składania ręczników, quizy, aerobik w basenie, masaże, konkursy, degustacje, imprezy, show, turniej pokera, spotkania z załogą, itd.... Wszystko punktualnie! Wszystko dopracowane co do sekundy!
Dokowanie w portach też precyzyjne co do sekundy! A co robić po przybiciu do portu np. na Kajmanach? Oprócz otworzenia konta w banku, Royal Caribbean zapewnia tysiące wycieczek (za dodatkową opłatą). Można popływać z delfinami, z płaszczkami, pogłaskać żółwie na żółwiej farmie, można pojeździć jeepami, można objechać pół wyspy autobusem, można ponurkować, można wypożyczyć skutery wodne, można wskoczyć na łódź podwodna i podziwiać rafy koralowe... albo... robić to co Amerykanie lubią najbardziej, usiąść się w portowym barze i wypić kolejną Margaritę albo lokalne piwko...
Wracając do życia na statku... Wykupując taki rejs, jesteśmy zapewniani, że wszystko jest all inclusive. Czyli wszystko wliczone w cenę. To oznacza, że jemy za darmo, pijemy za darmo...
Niestety, tak do końca nie jest. Za darmo jest jedzenie tylko w wyznaczonych restauracjach, w innych jest płatne. Picie ok, darmowe, ale tylko woda, lemoniada, sok z chemicznych truskawek i ice tea. Pepsi, Cola, Fanta, Sprite, woda mineralna gazowana, są za dodatkową opłatą. Za ok 7$ DZIENNIE, możemy dostać pól litrowy baniak (ze specjalnym czujnikiem), którego możemy napełnić w specjalnych automatach. Amerykanie swoich kubeczków nie odstępują na krok, mają je na basenie, w restauracji i pewnie do łazienki też z nimi idą...
Napoje alkoholowe  też za dodatkową opłatą. Za około 20$ dziennie, możemy wykupić pakiet wszystkich drinków i pić do oporu... Jest jednak warunek, że jeżeli w kajucie są 2 osoby, to obie muszą wykupić ten pakiet!!! Co jeśli jedna nie pije!??
Royal Caribbean zarabia kupę pieniędzy na pakietach z napojami i na alkoholu. Amerykanie piją od rana do wieczora. I dobrze... Trzeźwy Amerykanin to nudny Amerykanin... Humor wzrasta wraz ze wzrostem promili... Dlatego zawsze lepiej było pogadać z kimś po południu, niż przed... a wieczorem to już wszyscy byli zupełnie na luzie...
Czyli jak Amerykanie spędzają wakacje na statku?
Przede wszystkim bar, pub, to ich najlepszy przyjaciel... Poza tym leżą plackiem na plaży, bez kremu do opalania... dlatego wieczorkiem, zawsze można zobaczyć paradę czerwonoskórych, spieczonych na raka grubasków...
A na koniec troszkę o Bożym Narodzeniu. Amerykanie, albo świąt nie obchodzą, albo je obchodzą... a jak obchodzą, to jak zawsze przesadzają... Drzwi do kajut "opakowane" papierem świątecznym, wywieszone świąteczne skarpety, ludzie poprzebierani za elfy, świętych mikołajów, reniferów...
W wigilie rodziny dumnie prezentowały się w świątecznych swetrach (od kilku lat mają nową tradycję, muszą założyć najbardziej obciachowy sweter...). A skąd ta tradycja? Pewnie domyślacie się sami... z telewizji! Obejrzeli Bridget Jones...
Jak zawsze Amerykanie pokazali "klasę" i ubrani w świecące, grające, migające sweterki pojawili się na wigilijnej kolacji w miejscu, które widzicie na zdjęciu... Ehh... co zrobić!
25tego w nocy, przychodzi święty Mikołaj... a wieczorem śpiewa się kolędy. Kolacja jest dość uroczysta, a zamiast sweterków zakładają garnitury z krawatem Świętego Mikołaja. 
W Święta nie chodzi o narodziny Jezusa, a o prezenty. Zamiast mówić Merry Christmas, mówią Happy Holidays, gdzie Merry Christmas oznacza Wesołych Świąt Bożego Narodzenia, a Happy Holidays tylko Wesołych Świąt...
I ostatnia ciekawostka...Choinki i dekoracje świąteczne znikają już 27mego grudnia.
I na koniec, kilka pytań, które często padają podczas rejsów (lista przygotowana przez członków załogi).
  • czy ta winda zabierze mnie na dziób statku? 
  • czy woda w toalecie jest słona czy słodka?
  • na jakiej wysokości płyniemy?
  • co się stanie jeśli spłuczę toaletę siedząc na niej?
  • Skąd statek bierze prąd?
i moje ulubione...
  •  czy załoga śpi na pokładzie?

Widocznie dla niektórych, statki mają poziome windy, woda z ubikacji to jeden z ulubionych drinków, a załoga do pracy dopływa na pontonach, a może dolatuje? w końcu nie wiadomo na jakiej wysokości płynie statek....