Długo nic nie pisałam, bo
wiedziałam, że czas zacząć pisać posty z naszej wyprawy na
Florydę i pierwszym miastem, które odwiedziliśmy po drodze, było Charleston.
Zwlekałam, zwlekałam, bo tak naprawdę, nie ma tu o czym pisać.
Miasto powstało 1670 roku, więc dla
Amerykanina jest to super extra historyczne miasto. Przyjeżdżają
tu na tygodniowe wakacje i chuchają, dmuchają, oglądają i
podziwiają każdy kamyk na ulicy. Znajomi Amerykanie nie mogli się
nadziwić, że my spędziliśmy tam tylko jedno przedpołudnie!
Oburzenia w ich wzroku nie da się opisać! Jak mogliśmy przegapić
tak wspaniałe i historyczne miasto! Tyle jest tutaj do oglądania,
podziwiania, zwiedzania, chuchania....
No właśnie.... a co jest?
Jest różowy pałac,
jest różowy kościół...
Są chatki jak z „Przeminęło z
wiatrem”. To chyba najfajniejsze w Charleston.
Poza tym jest stary cmentarz i całkiem
miło się tam spaceruje.
I... i to wszystko....
Wypada dodać, że w obronie tego
miasta walczył Kazik Pułaski i że ludzie są tutaj przemili. Mają
świetny akcent, który dla osoby nie znającej angielskiego na
poziomie zaawansowanym będzie dziwacznym bełkotem.
No, i.... to tu Afro-Amerykanie
tańczyli Juba, umilając sobie czas pomiędzy jedną chłostą, a
druga, i pomiędzy usługiwaniem oraz pracą na plantacji. To właśnie
w Karolinie Południowej i w Georgii było najwięcej niewolników.
Murzyni tak kicali, tak skakali, że z
czasem ich taniec ewoluował i przeistoczył się w znanego wszystkim
Charleston'a. I szkoda, że tak mało osób wie, że Charleston
powstał dzięki Afro-Amerykanom, a nie kobietom z lat 20-tych
skaczących po scenie w czepkach kąpielowych na głowie!
No to,
powiedźcie sami, czy tak naprawdę Charleston jest z Charleston?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz