poniedziałek, 2 listopada 2015

Wietrzne miasto...

Tak, wieTRZne, nie wieczne, nie o Rzymie mowa, a o Chicago, które od 1856 roku
nazywane jest przez Amerykanów „Windy City” (Wietrzne Miasto).
Chicago to chyba jedno z najpopularniejszych miast polskiej emigracji. Połowa Podhala właśnie w tym mieście ułożyła sobie życie. Jednak nie czas i miejsce na pisanie o Polakach i ogromnej Polonii, która się tu znajduje, którą nawiasem mówiąc ominęłam szerokim łukiem, bo nie przemierzam USA wzdłuż i w szerz, po to, żeby zwiedzać polskie dzielnice i rozmawiać o pierożkach pani Grażynki.
W Chicago jak w każdym innym mieście są ludzie, są ulice, są budynki, są samochody, metro, autobusy, rowery... 





ale... tylko tutaj rozpoczyna się słynna Route 66 (koniec w Los Angeles),
 tylko tutaj stałam w korku przez 1,5 godziny jadąc.... METREM! Tylko tutaj wjechałam na 103 piętro Willis Tower (dawniej Sears Tower), drugiego najwyższego budynku w USA (Pierwszym jest One World Trade Center, który przewyższa Willis Tower tylko iglicą) i spojrzałam śmierci w oczy wchodząc na platformę z plexi, z której mogłam podziwiać taki oto widok... 




Dreszczyku emocji dodał 150 kilogramowy młodzieniec, który zaczął podskakiwać tak energicznie, że kilka osób myślało, że to trzęsienie ziemi. Tylko tutaj chodziłam przez godzinę wokół wielkiej lustrzanej fasoli, robiąc nieskończoną ilość fotek. Raj dla Selfie-stów, nie muszą tutaj używać „wysięgnika”! 





Nawiasem mówiąc fasola nazywa się tak naprawdę „Cloud Gate”, czyli po naszemu to mniej więcej, „Chmurkowa Brama”. Tylko tutaj samochód przejechałby mnie na ZIELONYM świetle i tylko tutaj wiatr wiał z prędkością światła i prawie nie oderwał mi głowy!
Poza tym, widziałam niezliczoną ilość bezdomnych i żebraków, Starbucks'y co dwie przecznice, jezioro, które wygląda jak morze i fontannę, która się do mnie uśmiechała....




Ufff... niezłe przeżycia, jak na dwudniowy pobyt!